Wróciłam, wróciłam. Zawsze wracam (jak ten pijak, co wyszedł ze śmieciami i nie było go dwa lata, ale w końcu wrócił). Dawno tak intensywnie i z przygodami nie wypoczywałam.
Na dzień dobry był (oczywiście!) opóźniony samolot i zgubili nam walizki. Lot bezpośredni, klasa biznes (nie, że w dupach nam się poprzewracało, ale nie było już innych biletów). Ja w lament. Wiadomo, że nie miałam w tej walizce klejnotów koronnych, ale jednak sandałki i cos krótszego niż barchany, w których przyjechałam (no i kosmetyczkę ze Szczypawką!). Zamiast siedzieć lubieżnie w barze, popijać zimną manzanille i dyndać nogą w sandałku, to musieliśmy ruszyć w 33- stopniowy upał w dżinsach i tenisówkach, kupić jakieś jednak majtki i cos bardziej ażurowego. Bardzo wkurzające.
Walizki znalazły się następnego dnia z zaskoczenia, przy czym najbardziej zaskoczony był pan z LOT-u, który do nas zadzwonił.
Po skompletowaniu wycieczki pojechaliśmy do Santiago. Za każdym razem, kiedy tam jestem, podoba mi się bardziej, niż poprzednio. Przeszliśmy nawet kawałek Camino de Santiago (od Furelos do Melide), więc chciałam zaznaczyć, że pierwszy raz byłam tam na prawach pielgrzyma. Zwiedziliśmy Muzeum Katedralne – jakie tam są gobeliny!… Jest cała sala gobelinów utkanych wg projektów Goyi, jedna – z projektów Rubensa. Musiałam prawie dotknąć ich nosem, żeby się przekonać, że to nie są obrazy. Takie kolory, taką grę światła i cienia na gobelinach widziałam pierwszy raz w życiu. Zupełnie inne od brukselskich.
Żeby nie było zupełnie muzealnie, to w niedzielę wieczorem byliśmy na koncercie rockowym na Praza de Quintana. Niezorientowanym podpowiem – po prawej wschodnia fasada Katedry, z lewej strony klasztor, za sceną średniowieczne arkady, a naprzeciwko – równie średniowieczne schody. A na scenie dawał czadu hiszpański odpowiednik Lady Pank.
A przecież trzeba było jeszcze spacerować po uliczkach starówki, no i coś jeść. W charakterze „cos jeść” udział wzięła niezliczona liczba statystów prosto z morskiego dna i oczywiście zorza dla mnie („Ja jej nie ufam, ona je kiełbasę na obiad”). I jeden krab centollo, którego zapamiętamy na dłużej.
Ponieważ.
Poniedziałkowy wieczór spędzaliśmy w bajecznym kurorcie A Toxa. To takie galicyjskie Lazurowe Wybrzeże (tylko o jakieś 15 stopni zimniejsze). W pewnym momencie zorientowałam się, że mój osobisty małżonek wygląda na twarzy jak skrzyżowanie Edyty Górniak i Angeliny Jolie, a na dodatek ma dreszcze. Drogą eliminacji wyszło nam, że ma reakcję alergiczną na płuca kraba (bo pozostałe rzeczy jedli wszyscy, tylko on te płuca). Jest to ohydna zielona maź, te krabie płucka rozpuszczone w winie i podane w krabiej skorupie, Hiszpanie niby to jedzą, ale – jak widać – organizm Słowianina odrzuca takie kombinacje i jest to przestroga na przyszłość. Że jeśli cos jest ohydne, zielone i się maże, to nie należy tego jeść, bo prawdopodobnie zaszkodzi.
Na brak przygód, jak widać, narzekać nie mogliśmy.
Ale i tak było przeecuudoownieee, gdybym miała cały wyjazd przesiedzieć na placu przed Katedrą, to też by mi wystarczyło. A tak to jeszcze przywieźliśmy przepis na likier kawowy (najlepszy na świecie) i były fajerwerki, i kupiłam sobie torques (rzymskie odznaczenie wojskowe), i odwiedziliśmy przyjaciół w Porto do Son (mówią, że lato w Galicji beznadziejne, zimno, mokro i wieje).
No to teraz mamy stertę zaległości do nadrobienia i bardzo dobrze. Jak człowiek ma za mało roboty, to mu głupie pomysły do łba przychodzą.
(W samolocie czytałam „Milę księżycowego światła” Lehane i denerwują mnie pretensjonalne dialogi, czy to taki niby Chandlerowski sznyt?… Poprzednie jego ksiązki bardziej mi się podobały).
..a dla mnie Galicja to przede wszystkim pulpo po galicyjsku oraz małże św.Jakuba i navajas zajadane w małych portowych knajpkach………
Bo ja mówię o ilości jedno ciupito po kolacji! No, powiedzmy, że dwa.
Więcej juz może przeczołgać pielgrzyma.
Zwłaszcza, jak zrobione na aguardiente.
Ok, kupuję to. Akurat ta wymówka jest wiarygodna 😉
Ja się do Santiago/Finisterry również z powodów zdrowotnych nie dotoczyłem. A pewien Holender podczas mojego Camino powiedział mi, że jeśli jest coś wartościowego na drodze do Santiago, to na pewno nie jest to Santiago.
Nie no, jeżeli to jest karane przemianą W Andżeline, to ja poproszę dwa kilo. Zielonego. Tylko czyste, bez Górniak.
Oooooooooo, licor café!!! Ależ ja mam z tym wspomnienia 😀
(Na fejsie jest jedna grupa, która się nazywa “El licor café es un invento gallego para exterminar al resto de la península” :D)
W normalnych okolicznościach: TAK.
Ale. O 20. W grubych dzinsach. Upał gęsty. Mając do wyboru latanie za sandałkami lub wachlowanie się świezo nabytym wachlarzem w swiezo znalezionej knajpie?…
HALO?
Mi tam po prostu szkoda czasu na zakupy.
No właśnie!!! Ściema stulecia ;)))
Barb, ale weź nie opowiadaj (bo kto Ci uwierzy), że nie ucieszyłaś się z kolejnej okazji do zakupu sandałków. Prosze Cie, bez ściemy! Rozumiem, ze głupio przyznac sie N., ale bajerowac to my, a nie nas ;;>
PS.
Świetna relacja z wyjazdu!
chociaż sobie poczytam o wielkim świecie u Ciebie, bo zanim wystawię nos z pieluch, to hoho, Może już autostrady nawet będą (i sie gorzko rozpłakała)
“Mila księżycowego światła” jest beznadziejna, nie dałam rady jej skończyć, a pomyśleć że “Gdzie jesteś Amando” przeczytałam w jedno popołudnie!
tak, likier kawowy jest bardzo na rzeczy – przepis konieczny pilnie (obiecuję, ze nie wypiję od razu wszystkiego sama) i na to odznaczenie też bym chetnie zerknęła….
i za co ono jest?
Dołaczam się do prośby o przepis na likier, jesli jego receptura nie jest ściśle tajna 😉
… już jesteś ??!!
nawet nie zdążyliśmy tak całkowicie zatęsknić :):):):):)
Kosmetyczka z portretem Szczypawki jak zywej, absolutnie nie do odkupienia:
http://i243.photobucket.com/albums/ff278/andrychowicz/kosmetyczkazeSzczypawka.jpg
Miałaś w walizce kosmetyczkę ze Szczypawką??? Może rozwiń myśl, bo to nie może być to, o czym myślę (czyli kosmetyczka ze Szczypawką w walizce!!!).
ja pprosze ten przepis na likier kawowy najlepszy na swiecie. gdyz bardzo lubie rzeczy najlepsze na swiecie 😀