O KOMARZE


Najpierw N. powiedział (dwa dni temu), że chyba przydałoby się podlać pomidory. No to dziś ma najbardziej podlane pomidory na świecie. Nie wiem, czy nie zamieniły się już w rukiew wodną (rzadko bywam w tamtych rejonach ogrodu). Ryż trzeba było zasadzić, a nie pomidory.

Drugą rzecz powiedział znacznie ciekawszą i w znakomitym momencie: siedziałam przy biurku, patrząc na siekącą ulewę za oknem i zastanawiając się, czy by nie podciąć sobie żył czymkolwiek. Łyżeczką, plasterkiem cytryny, piłeczką do golfa. Nie bardzo dobrze się czuję z nieustannym deszczem na początku lipca, mając za sobą osiem miesięcy przepłacania koncernom paliwowym za olej opałowy. Może jestem jakaś dziwna! (Tzn. na pewno jestem dziwna, ale myślałam, że bardziej w stronę lekkiego Aspergera; widocznie my, Aspergerczycy, jesteśmy wrażliwi na niskie temperatury, choć Zebra powtarza mi „cellulitis nie lubi zimna”).

I na to wchodzi mój mąż, cały na biało, i mówi, że mam znaleźć hotel w Tarragonie. Na weekend.

Nie było to proste (z dwudniowym wyprzedzeniem, a w tamtych okolicach przebywa obecnie cały świat plus kilka milionów delegatów planet ościennych), ale znalazłam. Najwyżej bym kogoś wyrzuciła z pokoju za kudły, dojrzałam do tego (choć raczej podgniłam, niż dojrzałam). Spódnica też jedzie.

Na podłodze na półpiętrze leży największy zdechły komar, jakiego w życiu widziałam. Przydałyby mi się słupki i taśma z napisem „CRIME SCENE”, żeby ścierwo zabezpieczyć, bo mowy nie ma, nie sprzątnę go własnymy ręcamy.

 

O DŁUGU PUBLICZNYM


Dosyć tych Zebrzydowic (kupiłam wczoraj trzy kalafiory… malutkie bardzo). Porozmawiajmy o czymś poważnym.

Długu publicznym, na przykład.

A propos długu publicznego, to od kilku dni uszy mi się zatykają przez to wędrujące ciśnienie. Zgrzytam zębami i czytam krwawe kryminały z dymiącymi flakami (oraz „Forsyte’ów”, po kilka stron, żeby na dłużej starczyło; piękna Irena rozdziera serce kolejnego Forsyte’a, a w tle cały czas liczą kasę). Trzeba mi było kupić kostium niedźwiedzia na wyprzedaży od górala z Krupówek, a nie powiewne woale. I figurę łatwiej przemycić w takim misiu…

Skończyłam jedna GIGANTYCZNĄ serwetkę (wlokła mi się jak polski serial obyczajowy) i zaczęłam następną, mniejszą, i prawie ją kończę. Zebra nadal twierdzi, że przez te serwetki mam niespójny image, a ja jej tłumaczę, że jestem człowiekiem renesansu – i kurwą rzucę, i serwetkę uściubolę.

Apropos … Nie wiem, co będzie, bo ja lubię kląć. Niestety tak mam. A Zebra mówi, że wolałaby, żeby jednak mimo wszystko pierwszym słowem dziecka było „MAMA”. I co ja biedna mam zrobić?…

O KALAFIORACH… ZASADNICZO


A wczoraj otarłam się o śmierć. Z powodu pięknej wakacyjnej aury, by nie rzec – aureoli, zarzuciłam na grzbiet kurtkę, którą ostatni raz miałam na sobie w kwietniu. Wiem to, ponieważ w kieszeni znalazłam kwietniowe rachunki, włożone tam w celu niezapomnienia o ich opłaceniu. Nieopłacone, oczywiście. „Ja cię kiedyś, kochanie, zabiję” – oznajmił mi mój mąż ciepłym tonem.

Etam, kiedyś. Kiedyś to każdego coś zabije.

A teraz proszę się wygodnie rozsiąść i przytrzymać czegoś, albowiem otrzymałam wczoraj pozwolenie na coming out i bardzo dobrze, bo ja jestem naprawdę bardzo słaba z konspiracji i omijania wzrokiem słonia w pokoju.

Zebra jest w ciąży!

To znaczy, ONA tak twierdzi. I pokazuje na dowód zdjęcia z USG i wyniki badania krwi. I nikt jej nie wierzy, ponieważ nie ma KOMPLETNIE żadnego objawu. Nic. Null. Ani razu sobie nie rzygnęła, nie przytyła ani pół grama (no, raz przytyła po zjedzeniu kilograma czereśni, ale z powrotem schudła, kiedy czereśnie opuściły jej progi). Nie ryczy na reklamach jogurtu Danone ani na slalomie gigancie mężczyzn i umówmy się – dopóki nie wywali starego o 3 w nocy po puszkę ananasa, to nie uwierzę. Jak nic ściąga te USG z jakiegoś forum albo kupuje na Allegro.

W związku z powyższym ciężar objawów przejęłam na siebie JA, jako ta bardziej uczuciowa i krucha wewnętrznie. Zaczęły mi wypadać włosy i przez kilka tygodni żarłam kalafiory. Codziennie co najmniej jednego. Przynajmniej tyle mogłam zrobić dla tej ciąży. Wczuwam się w rolę ciotki. Acz zapowiedziałam, JASNO I WYRAŹNIE, że zajmę się dzieckiem wtedy, jak już będzie umiało zrobić cioci drinka i przynieść. I nie rozlać. Zebra mówi, że spoko, potrzebuje na to jakiś rok i dwa miesiące. I ja jej wierzę, bo ona umie wkładać w mózg metalowe pręty – i to w mysi!… Więc jakby kwestię wychowania mamy z grubsza załatwioną.

No więc jak chłopczyk, to Brajanek albo Kewinek, a jak dziewczynka, to oczywiście Sawanka. Albo Noemi. Chociaż ja obstawiam dziewczynkę, bo błagam – penis by nie był taki grzeczny i bezproblemowy. To raz. A dwa – jak to przewinąć?… Łeeeee.

(Co ja się zresztą martwię o przewijanie, szwagier niech się martwi, genetycznie pół kupy jest jego, poza tym jest po zootechnice).

Niezła jazda się zapowiada. Tym bardziej, że dziecko ma być Koziorożec, a mamusia Baran (i to jaki!…). Chyba sobie kalafiora ugotuję czy jak. 

 

O-HYDA (ZA OKNEM)


A wczoraj wjeżdżaliśmy do Łodzi, patrzę na dżipiesa, a on mnie informuje, że ulice dookoła nas to:

– Smutna

– Sporna

– i Zmienna.

To ci władze miasta pokazały pazur. Gdybym mieszkała w tej okolicy, to bym wystąpiła o odszkodowanie.

W Manufakturze spotkałam Szturmowców Imperium oraz spódnicę. Piękną! Natychmiast powlokłam ją do kasy. Takie spódnice powinny być na wyposażeniu samolotów na wypadek rozbicia, założę się bowiem, że widać ją z kosmosu. Chiński Mur i te spódnicę. Ma kolor promieniowania reaktora atomowego (dla mniej oblatanych w atomistyce – neonowego curacao). Gdyby któraś z dziewczyn z „Losta” miała taka spódnicę, to by nie było „Losta”, gdyż odnaleźliby ich po godzinie. Poza tym, jest jej dziesięć metrów bieżących i na upartego dałoby się w niej zamieszkać. Jako zodiakalna Panna uwielbiam praktyczne rozwiązania, a na dodatek była przeceniona.

(Inna sprawa, że wyglądam w niej jak popiersie Meduzy wystające z indiańskiego wigwamu).

A w ogóle zapomniałam, że miałam się obrazić kompleksowo na wszystko, ponieważ pada. To żegnam.