Najpierw N. powiedział (dwa dni temu), że chyba przydałoby się podlać pomidory. No to dziś ma najbardziej podlane pomidory na świecie. Nie wiem, czy nie zamieniły się już w rukiew wodną (rzadko bywam w tamtych rejonach ogrodu). Ryż trzeba było zasadzić, a nie pomidory.
Drugą rzecz powiedział znacznie ciekawszą i w znakomitym momencie: siedziałam przy biurku, patrząc na siekącą ulewę za oknem i zastanawiając się, czy by nie podciąć sobie żył czymkolwiek. Łyżeczką, plasterkiem cytryny, piłeczką do golfa. Nie bardzo dobrze się czuję z nieustannym deszczem na początku lipca, mając za sobą osiem miesięcy przepłacania koncernom paliwowym za olej opałowy. Może jestem jakaś dziwna! (Tzn. na pewno jestem dziwna, ale myślałam, że bardziej w stronę lekkiego Aspergera; widocznie my, Aspergerczycy, jesteśmy wrażliwi na niskie temperatury, choć Zebra powtarza mi „cellulitis nie lubi zimna”).
I na to wchodzi mój mąż, cały na biało, i mówi, że mam znaleźć hotel w Tarragonie. Na weekend.
Nie było to proste (z dwudniowym wyprzedzeniem, a w tamtych okolicach przebywa obecnie cały świat plus kilka milionów delegatów planet ościennych), ale znalazłam. Najwyżej bym kogoś wyrzuciła z pokoju za kudły, dojrzałam do tego (choć raczej podgniłam, niż dojrzałam). Spódnica też jedzie.
Na podłodze na półpiętrze leży największy zdechły komar, jakiego w życiu widziałam. Przydałyby mi się słupki i taśma z napisem „CRIME SCENE”, żeby ścierwo zabezpieczyć, bo mowy nie ma, nie sprzątnę go własnymy ręcamy.