Wczoraj nareszcie zastrzelili żonę Jacka Bauera. Od razu mi się lepiej spało!
(I śnił mi się wiceminister finansów w damskiej toalecie. Przy umywalkach)
Jedziemy do Świnoujścia; N. krąży dookoła mnie i zadaje niby to niewinne pytania, czy ma dla mnie zabrać wędkę. W ten sposób przekazuje mi informacje podprogową, że zamierza się tam wybrać na ryby. Kolejną wskazówką może być rozpostarcie na całym stole mapy wyspy, jeżdżenie po niej paluchem i wykrzykiwanie „Ojej! To oni tu łowią! No popatrz! Świetne miejsce! Pojedziemy tam?????”.
Całkowicie ignoruję te zaczepki.
Naprawdę cudowny pomysł, jechać 700 kilometrów tylko po to, żeby postać kilka godzin w pokrzywach, błocie, gdzie obłazi człowieka robactwo, śmierdzi szlamem, jest mokro i trzeba co chwile nadziewać na haczyk cuchnące białe robale. A nie daj Bóg – rzadko bo rzadko, ale czasem się zdarza – złapie tę rybę, i to wymiarową, i wtedy to dopiero jest jazda z zabijaniem, patroszeniem i skrobaniem! Hej, szalona letnia impreza, w sam raz dla mnie.
A FUJ!
Ja mam poważne plany – musze oprowadzić Zebrę po drink barach. Jak się rozochocimy, to zawadzimy o dancing w smażalni RYBKA.
A tak w ogóle to straszny figlarz z tego mojego małżonka!… Pyta wczoraj:
– Bierzesz kostium kąpielowy?…
Dawno się tak nie uśmiałam.