No to sobie pojechałam. I wróciłam – z grypą hiszpanką, oraz wrąbaliśmy się w SAMO CENTRUM ŚRODKA huraganów i katastrof żywiołowych. A co będziemy sobie żałować!…
Ale po kolei. Na początku był Madryt – czyli jedzenie na stojąco.
Jakiś czas temu uczyłam Zebrę, jak znaleźć dobrą knajpę w Hiszpanii. Trzeba otóż poszukać miejsca, w którym kłębi się tłum lokalesów (najlepiej w ubraniach roboczych) oraz gdzie przy barze na podłodze leży największa kupa śmieci. Tym prostym sposobem trafiliśmy do baru „La Casa Del Abuelo“.
W pomieszczeniu wielkości średniego pokoju serwuje się krewetki i napoje – i nic więcej. Można zjeść przy barze albo polować na stolik – maleńki marmurowy blacik osadzony na wbitym w podłogę słupku. Miejsca siedzącego nie ma ani jednego. Barmanka nalewa napoje, kelnerka krąży w tłumie i wykrzykuje zamówienia, a starszy facet przyrządza je w kąciku. Tylko krewetki. Za to jakie!… Chrupiące banderilas na patykach, krokiety, a la plancha, ajillo i gabardina. Tłum się tam kłębi bez przerwy, a mimo to na jedzenie czeka się do 10 minut – tyle, ile potrzeba na usmażenie krewetek. W życiu nie jadłam lepszych.
W knajpie galicyjskiej (też na stojąco przy barze) dali mi (jako dodatek do kieliszka wina, zaznaczam) rosół, czyli caldo. Powąchałam ten rosół i to był błąd. Nie wąchać caldo! Wypić! Smak ma zaskakująco dobry (a lekko zalatuje, bo to rosół wieprzowy jest).
No I taki ten Madryt był, popity dużą ilością wina z tapas i obstawiony kolorowymi krowami. Sobota była tak ciepła, że siedzieliśmy w kawiarni na Plaza Mayor, na zewnątrz, a jedna chuda jak wykałaczka dziewczyna tańczyła flamenco. Pięknie tańczyła i powiewała kiecką oraz permanentnie jej się rozlatywała fryzura, w którą miała powtykane sztuczne róże. Przy szczególnie ekspresyjnych obrotach siała te róże na prawo i lewo. A później po występie całowała się z gitarzystą. Ech.
Po Madrycie pojechaliśmy obejrzeć miejscowość Cuenca. To takie średniowieczne miasteczko przyklejone do skały, a nawet trochę z niej zwisające. Tyle, że hotel mieliśmy u podnóża, i na kolację i zwiedzanie trzeba było WEJŚĆ. NOGAMI. POD GÓRĘ. Halo?… Czy ktoś to ze mną konsultował?… Szłam z tyłu wycieczki jak ponury Kłapouchy, dyszałam I miotałam obelgi na budowniczych miast średniowiecznych. Na szczycie kazali mi na dodatek wejść na kładkę przerzuconą nad wąwozem – kładka wygląda zupełnie jak dźwig, po którym popyla boski Craig na początku „Casino Royale“. I wisi nad przepaścią. No – nie spodziewałam się, ze mam AŹ TAKI lęk wysokości. W dodatku to całe ustrojstwo się buja i sprężynuje, a N. hasał po niej z aparatem jak sarenka. Co użyłam, to moje.
Na kolację piłam wino na przemian z coca-colą, czyli prawie „zupę zmęczonego konia“, jak mi powiedziano (sopa de cavallo cansado: wino, cukier i kromka chleba). Natomiast niestety przerosło mnie skosztowanie tamtejszego przysmaku, jakim są flaki wołowe, nawijane na patyki od winogron i smażone w głębokim tłuszczu. Caldo – tak, smażony flak – nie. Trudno. Za to mają tam coś o nazwie pisto – duszone warzywa w oliwie, bardzo dobre. No chyba, że jednak ktoś woli te flaki. Proszę się nie krępować.
No a później już była Asturia i Galicja.
Asturia przepiękna. Ośnieżone góry i morze w odległości 20 kilometrów. No i sidra. Dlaczego u nas nie robi się tego piwa z jabłek? Wypiłam potworne ilości sidry, jakoś nie chciała mi się znudzić.
W Galicji padał deszcz. Jak tam potrafi wspaniale padać deszcz, to naprawdę. DESZCZ PADA DO GÓRY oraz horyzontalnie. Parasole sobie można – wiadomo, co. Dwa dni w tym cholernym deszczu wystarczyły do wyhodowania przepięknego, malowniczego kataru, cudem nie zatrzymali mnie wczoraj na lotnisku celem odbycia kwarantanny, bo wyglądam jak czerwonooki upiór.
Oczywiście, trafiliśmy w sam środek szalejących huraganów. W portowych miasteczkach, które zwiedzaliśmy, fale miały po kilka pięter, a ja znalazłam na parkingu, dobre kilkadziesiąt metrów od morza, kraba. Żywiutkiego, choć nieco zdezorientowanego. W wieczornych wiadomościach pokazali, jak morze wyrzuca nie tylko kraby, ale i statki oraz kutry, a nawet jedną polską pogłębiarkę. I można je znaleźć na parkingach. Dobrze, że mi się trafił krab, a nie pogłębiarka.
Bozia jednak czuwa nad swoimi nienormalnymi owieczkami i nic nam się nie stało, nawet niespecjalnie samoloty się nam poopóźniały (za wyjątkiem Ryan Air – HALO? To ma być przewoźnik?… To jakiś płonący burdel na kółkach, a nie linie lotnicze – nigdy więcej!).
No i tak o. Mam potworny katar, rozsadza mi czaszkę. Kocham Hiszpanię, ale galicyjski deszcz mnie pokonał. Raczej będziemy tam jeździć latem.
I to NIEZBYT WCZESNYM.
Chciałabym kiedyś pojechać do Hiszpanii, może za jakiś czas mi się uda 😉
ah… pieknie, pieknie 🙂
tez wole w lecie w zasadzie, ale mimo wszystko jak to fajnie tak odpoczac na chwile od tej naszej ponurej zimy !
“Kraba się OCZYWIŚCIE wypuściło z powrotem do wody. Za mały był na konsumpcję.”
już Ci idę wierzyć
TAKĄ zdobycz byś luzem puściła? znam ja Cię i Twoje łakomstwo
;o))))
w ubiegłą sobotę piłem wino i zajadałem się krewetkami w cieście w La Casa… słuchałem cymbalisty na Plaza Mayor i łaziłem po pchlim targu, przemokłem w czasie spaceru w małym miasteczku Kraju Basków i… dzięki hiszpańskim kolejom ledwo co zdążyłęm na samolot do kraju.
Ale znów tam polecę…
pozdrawiam
O tej porze roku polecam jednak Andaluzje… Klimat lagodniejszy (16 stopni przynajmniej), jedzenie – przypuszczam, rownie fantastyczne! A do zwiedzania : Granada, Cordoba, Ronda, Kadyks, Sevilla i , jak mawia wazniejszy Kaczor, “wogle” wszystko super.
A ja bylam w Cuence 2 miesiace temu i pogoda byla cudowna!!! Jakbyscie sie zatrzymali w Paradorze, to niebyloby az tak pod gorke…i tylko trzeba przejsc przez te kladke. A pinchos przy barze to mi sie po nocach snia…
A ja bylam w Cuence 2 miesiace temu i pogoda byla cudowna!!! Jakbyscie sie zatrzymali w Paradorze, to niebyloby az tak pod gorke…i tylko trzeba przejsc przez te kladke. A pinchos przy barze to mi sie po nocach snia…
Jak bum cyk cyk!Usłyszałam w ti vi o żywiole w hiszpanii i natentychmiast pomyślałam o Was!Że tam pojechaliście! I żeby wam się nic nie stało!
Histeria jak nic.
no bo wtedy co by się stało z drugą częścią lejdis, noooo
:>
No tak, Hiszpanie mają sidrę, Anglicy – cidera, a Polacy? Jabola :/
Boskie. Krab, krewetki, ale najbardziej ta dziewczyna, jej róże i jej chłopak. :-))))
A, fale, yyyy. ;-)))Deszcz? Phi. 😉
A co się wszyscy tak cieszą z mojego powrotu, jak nie przymierzając Urząd Podatkowy? 🙂
Kraba się OCZYWIŚCIE wypuściło z powrotem do wody. Za mały był na konsumpcję.
najlepsze krewetki są na placu Pigalle…
jak dobrze że wróciłaś! już zaczynałam tęsknić za twoją blogową twórczością!. Najlepsze krewetki jadłam w Portugalii- grillowane, polane masełkiem czosnkowym i posypane natką pietruszki, mniam!!
….oj, tam…. od razu latem ! :):):):)
ale najważniejsze, że wróciałaś !!!!!!!!!!!!!!!
to ja jeszcze poproszę zapachową wersję internetową tej notki.
Bez deszczu wytrzymam.
jak to co? zeżarła na parkingu na surowo
i co Pani zrobiła z tym zdezorientowanym krabem, prosze Pani? 🙂
krewetki…wzdech…