Odnotowuję, iż jeśli chodzi o prezenterki TV (z przyczyn dla mnie niepojętych upierające się zwykle, by nazywać je „dziennikarkami”), to najwyraźniej ostatnimi czasy podstawowym kryterium ich wyboru PRZESTAŁ być polip w nosie i / lub rozdwojone podniebienie. Teraz komisja oceniająca stawia najwyraźniej na asymetrię, a konkretnie – JEDNO OKO MNIEJSZE. Nie wiem, dlaczego, ale wszystkie wyglądają jak zdejmowane obiektywem typu rybie oko. Małe łebki, postrzępione włoski i JEDNO WIELKIE OKO łypiące do kamery, drugie mniejsze gdzieś w tle. Szalenie intrygujące.
Poza tym, obejrzałam wczoraj arcydzieł „Nigdy w życiu”. I tak, przez pierwsze pół godziny podskakiwałam entuzjastycznie na fotelu i mordowałam N. (który sobie w spokoju ducha upychał wędki do tekturowej rury): „Ty, ale patrz. Weź, no weź patrz, polski film a jaki fajny, co nie? O popatrz, jak fajnie zrobiony. Zobacz, jaka Stenka ładna, nie? Tyyyyyy, fajny film, nie?”. Po pół godzinie pierwsza euforia mi minęła i zaczęło troche zgrzytać (jasne, za 100 tysięcy domek Missoni na zalesionej działce nad rzeką, urządzony jak restauracja Gesslerki, my ass!). Po godzinie całkowicie się rozlazł w szwach, no i tak, to, panie, z tą polska kinematografią. Pomysłu i Stenki wystarcza na pierwsze pół godziny, ale co dalej, co dalej?
Pogoda na sobotę: 17 stopni i leje. No i weź tu się człowieku nie denerwuj.