Dzis rano miałam jeden z Tych Dni, kiedy to wstając, moje mysli wyglądają tak: „Nie. Nie dzis. DZIS NIE DAM RADY. Każdego innego dnia ale NIE DZIS! Wracam do wyra!… Pliz, pliz, kill mi NAŁ… Dzwonie do roboty, ze nie przyjde. Aaa!”. Jednak oczywiście wstaje, bo jestem obrzydliwie obowiązkowa. Przywłóczę się do roboty z nadzieja, ze dzis będzie spokojnie, cicho, zadnych fanaberii, zadnych pospiesznych akcji, po czym…
Po czym oczywiście okazuje się, ze A WLASNIE, ZE DZIS BĘDZIE MŁYN, HEJ!
(„A my nie mamy pańskiego plaszcza i co pan nam zrobi?…”)
I, zamiast zwisac przy biurku w pozie umierającego łabądka, to musze popierdzielac jak parowozik z pietra na pietro, z sali do sali, a za mna kurzawa oraz pogubione papierzyska.
A ja TAK bym sobie pozwisała!…
A tu KARO, PANNO KLARO!
Lece. Może chociaż kawy dadzą.
Tu zawsze daja, ale z termosow, taka ohydna rozpuszczalna o smaku palonych opon. A jak mniejsze spotkanie, to daja z dzbanka z ekspresu cisnieniowego. Sztuka jest zalapac sie na te mniejsze spotkania, ju noł. Bo na wiekszych – to niestety, termosy i falszowane delicje.
Ta, dadza. Uhuhuhuhuhu. NIGDY W TAKICH CHWILACH NIE DAJA KAWY!!!!!!
codziennie, CODZIENNIE kiedy swidruje budzik, 1-sza mysl- dzownie do roboty i biore wolne
i co? zwlekam sie z wyra i zasuwam do tyrki.
wczoraj pobilam swoj wlasny rekord glupoty
przylazlam pomimo tego, ze przygotowalam wniosek urlopowy i “w razie” nie przyjscia kazalam rano zaniesc do kadr
i co? …i przylazlam do roboty a wnioske wyladowal w koszu
nie jestem normalna, to pewne. :/
U niektórych takie dni przechodzą w stan chroniczny. Od połowy listopada wyje we mnie rozpaczliwie zmiętolony łabądek, który by sobie pozwisał, a musi zasuwać.