Byliśmy wczoraj na imieninach.
To się nazywalo IMIENINY i chodzilo o celebrowanie imienin.
Jedziemy na druga, wiec – obiad, spoko.
Dostajemy zupe pieczarkowa z groszkiem ptysiowym, ja proszę malo, bo generalnie zup proszę malo, a poza tym wiem, ze czyha na nas tzw. „DRUGIE”, wiec strategicznie nalewam sobie jedna mala łyżkę.
„Drugie”, tak?…
Na „drugie” wjeżdża kaczka z nadzieniem po polsku (to z wątróbki i pietruszki) – lubimy. Zjadam kaczke.
Za chwile wpada pani domu z półmiskami – drugie „drugie”. Okazuje się, tym razem kluseczki a do nich schab duszony w sosie, mimo, ze jeszcze nie przełknęłam kaczki, za chwile mam na talerzu porcje klusek, plaster schabu i kopiec Kościuszki z surowki z kapusty.
Dysze, pojekuje, ostatnia kluska stoi mi w gardle, a na pierwszej – excuse le mot – SIEDZĘ.
Na szczescie obiad dobiega konca, na stol wjeżdża natomiast garmaż, to jest – wedliny, miesa w galaretach i pod sosem tatarskim, ryba po grecku, jakies cos w postaci kulek, siedemnaście sałatek. Kopie N. pod stolem i robie cwiczenia oddechowe; co chwila ktos wyrywa mi spod pyska talerzyk, żeby cos na niego nałożyć; zaczyna się robic jak u Greenawaya albo i Bunuela.
Chce mi się plakac, kiedy do salonu wpada z rozwianym wlosem pani domu ze skwierczącymi pomiskami, a na nich – zapieczony pod żółtym serem schab, ewentualnie w opcji DEWOLAJE. Chociaż właściwie jest mi już wszystko jedno. I tak stad nie wyjde w jednym kawałku. W tym duchu pogodnej rezygnacji przyjmuje podanie na stol barszczu w filiżankach z krokietami.
Po barszczu udaje nam się stamtąd ZBIEC, chodz gonia nas okrzyki „ALE JAK TO?… PRZED CIASTAMI?” – otrzymujemy na wynos talerz ciast, których nie byliśmy w stanie spróbować. Po rozwinieciu papieru okazuje się, ze ciast jest SIEDEM.
No wiec, dziekuje za gratulacje, ale to nie siedmiomiesięczna ciaza, tylko wczorajsze imieniny, bo bylam na imieninach wczoraj. A Panstwo?…