O PSICH PAZNOKCIACH I ŻALU

Miałam strasznie męczący sen.

To znaczy – z cyklu powracających snów mam taki jeden, że jestem tuż przed maturą, nic nie umiem, a w liceum odbywają się ostatnie lekcje, na które nie mogę trafić, bo nie mam planu lekcji ani zeszytów ani zielonego pojęcia o niczym. No więc tym razem przybył dodatkowy element – otóż nie mogę iść na te ostatnie lekcje przed maturą, bo jestem w domu NIEUBRANA. I strasznie się męczę, szukam po szafkach jakichś ciuchów, znajduję spodnie, sweter, ale za cholerę jasną nie mogę nigdzie znaleźć BUTÓW.

I tak sobie myślę po obudzeniu… Czyżby Wszechświat chciał mnie delikatnie nakłonić do kupna butów? 

Dwa dni temu po południu, jak już porządnie zaczęło wiać (i oczywiście wyłączyli u nas na wsi prąd), wybraliśmy się ze Szczypawką do Zebry na obcięcie pazurków (teraz się mówi „Iść na pazy” – nie wiem, jak Państwo, ale ja kiedy widzę napisany / słyszę ten zwrot, to mi skóra cierpnie i się marszczy; obrzydlistwo). Musieliśmy przejechać przez główne skrzyżowanie, na którym nie działały światła, więc już nieźle – a na dodatek w tę i z powrotem jeździły wozy strażackie na sygnałach i migające na niebiesko. No prawie jak świąteczna ciężarówka z Coca Colą (tylko bez Coca Coli). Samo obcinanie też było bardzo klimatyczne – po ciemku, moja siostrzenica trzymała latarkę, Zebra cięła, za oknem wyły strażackie syreny, a mój mąż oczywiście uciekł (niby „pogadać ze szwagrem” – aha, akurat). No po prostu – było jak w odcinku serialu MASH, jak ich Koreańczycy bombardowali. Bardzo klimatycznie. 

Przez ten cholerny wiatr mam ochotę pić wódkę i rzucać szklankami o ściany. Szkoda, że nie lubię wódki.

Tak, serial z rudym to „Billions”; nieźle się ogląda, chociaż te wszystkie intrygi trochę za bardzo łopatologicznie wytłumaczone. Obsada pierwsza klasa, nawet Nancy Botwina w absolutnie ohydnych szpilach na platformie się przewinęła. Na żonę rudego natomiast nie mogę patrzeć. 

A jak już jesteśmy przy aktorach, to bardzo strasznie mi żal Aleca Baldwina. To jest taki fajny gość i przez czyjąś bezmyślność będzie teraz musiał żyć z taką tragedią na sumieniu. A Beaty Kempy jakoś dziwnie mi w ogóle nie żal. Ciekawe, dlaczego.

O CZESKICH PRZEKĄSKACH

Po pierwsze, Krtek wrócił i wprowadza zmiany topograficzne na Szczypawki ulubionym trawniku do sikania. Wrócił oczywiście DOKŁADNIE wtedy, kiedy N. wyjechał do Czech – PRZYPADEK? NIE SĄDZĘ.

Po drugie, N. wyjechał do Czech (jak już wspominałam), w związku z czym to ja miałam zaszczyt wyprowadzać jaśnie panienkę o 3.47 nocą na sikupę i wąchanie kosmosu. Błagałam ją, żeby wytrzymała chociaż do piątej, bo pańcia się boi duchów, ale gdzie tam. 

Po trzecie – skończyłam ten serial i hipiska w wersji Andie MacDowell mnie denerwowała do samiuśkiego końca. Zdecydowanie wolę szalone artystki łamane na hipiski w wersji Patricii Clarkson. No i ciśnienie mi się podniosło, jak młoda pojechała sprzątać u pani zbieraczki – w beżowych spodniach i ślicznym kardiganie ecru. I nie przebrała się, nawet nie założyła żadnego fartucha na wierzch, tylko w tym sprzątała kilka godzin (i jeszcze jedna scena, jak sobie zrobiła IDEALNY warkocz dobierany nawet nie patrząc w lustro). Oczywiście to są drobiazgi i trochę żartuję, ale mam taki wniosek – super, że jej wyszło ze studiami na koniec; wychodziła ze strasznej sytuacji i dzięki determinacji udało jej się przełamać schemat (miejmy nadzieję). Natomiast w większości podobnych przypadków dramat polega na tym, że nie ma nagrody w postaci wyjazdu na studia i zmiany otoczenia. Praca za małe pieniądze w złych warunkach nie jest sytuacją przejściową, tylko permanentną, na całe życie – i wtedy pogadajmy, na ile człowiekowi wystarcza determinacji. 

No to teraz dla odreagowania oglądam serial z rudym z Homelandu, który tym razem jest obrzydliwie bogaty, i ściga go prokurator o wyrafinowanych preferencjach erotycznych (ale z własną żoną!) (którą gra Rachel z „Mad Menów”, ze trzy odcinki mnie męczyło, skąd ją kojarzę). 

A następnie N. wrócił z Czech i przywiózł mi DUPETKY (bo mu kazałam – znalazłam w internecie i mnie zaintrygowały nazwą oraz ogólnie tym, że ISTNIEJĄ, a ja ich nie próbowałam!). Są bardzo smaczne, może trochę podobne do naszych talarków, ale lepsze i bardziej chrupiące. Ale jak już jesteśmy przy słonych chrupiących przekąskach, to ujęło mnie podejście Czechów do czipsów. Otóż mają marki własne czipsów, na których widnieje napis „Nejsme chipsy, jsme BRAMBURKY” w prostych, przezroczystych opakowaniach, żeby było widać to co w środku: uczciwy smażony kartofel, a nie jakieś nie wiadomo co posypane tablicą Mendelejewa. I takiego czegoś bardzo mi u nas brakuje. Ba, w Polsce nawet nie mamy własnej nazwy na czipsy – bo „prażynki ziemniaczane” to inny produkt, „chrupki” też. 

A dwóch kolesi z Liverpool przedstawiło nową teorię, zgodnie z którą Wszechświat nie miał początku i po prostu istniał od zawsze. Z jednej strony to pocieszające, z drugiej – dosyć lubię Big Bang, ale podobno ta teoria nie wyklucza Big Bangu, tylko twierdzi, że nie był początkiem, tylko czymś w rodzaju anomalii. No jeśli tak, to w porządku.

PS. Zapomniałabym podziękować za morderców w czwartki! Bardzo, bardzo świetna – od razu zamówiłam drugą część.

O PRZYGODZIE Z ADRENALINĄ

No ale co tu pisać, jak jest coraz bardziej chujowo i na dodatek coraz zimniej?

Jak była ta awaria Fejsbuka, to nawet nie zauważyłam, natomiast następnego dnia miałam doświadczenie GRANICZNE – zapomniałam hasła do Gmaila. Coś tam ustawiałam w przeglądarce i wypolexitowało mnie ze wszystkich zalogowanych stron (sklepów też, więc to akurat bdb – ale niestety również fejsbuka i poczty). Oj, miałam kwadrans zadumy i refleksji. Robiło mi się na zmianę zimno i gorąco i prawie całe życie przeleciało mi przed oczami (za wyjątkiem tych najgorszych kawałków, które wyparłam – przedszkola, lekcji WF w podstawówce, świąt u rodziny mojego męża… takich tam). Jakie to szczęście, że Gmail się nie zawiesza po trzeciej próbie, bo mam zestaw haseł takich mnemotechnicznych co im tylko zmieniam znaki i cyferki z przodu i z tyłu (albo wstawiam pośrodku) no i W KOŃCU trafiłam. 

To jest STRASZNE, jaki człowiek jest uzależniony od głupiego konta mailowego – jak pomyślałam, ile by mnie czekało odkręcania wszystkiego, choćby samych faktur elektronicznych, to naprawdę można zasłabnąć. A jeszcze Gmail do mnie – „Nie możemy potwierdzić, że ty to ty” – spoko, od pewnego czasu też mam takie przemyślenia. 

N. z kolei wieczorami przynosi wędki, rozkłada je, składa i każe mi przeliczać długość na stopy i metry. Jak nic przygotowuje się do emigracji (jestem za, coraz bardziej) do rybackiej chaty gdzieś na północy Hiszpanii, gdzie będziemy żywić się tym co złapiemy. Czyli ja – nie oszukujmy się – będę jadła KURZ, bo niczego innego nie dogonię. No, może ślimaka, ale przecież go nie zabiję, oraz – jeśli mam być szczera – jakoś nie przepadam. Zresztą w Hiszpanii wszystko jest pyszne, więc kurz na pewno też. 

Zaczęłam „Sprzątaczkę” na Netflixie  – zacznę od negatywów: wkurwia mnie Andie MacDowell, za bardzo afektowana ta jej bohaterka, natomiast jej córka – zdecydowanie lepiej. Może tylko czasem za dużo i za nerwowo się rusza, no ale młoda jest – ludzie jak są młodzi to się szybciej ruszają, zanim zmądrzeją (i przyrosną do kanapy, jak niżej podpisana). I mimo że piszą, żę w porównaniu z książką i tak jest upiększony i wygładzony (książkę OCZYWIŚCIE zamówiłam), to i tak bardzo poruszający, bardzo. I okazało się, że mam taką samą narzutę na łóżko, jak występuje w trzecim odcinku w mieszkaniu socjalnym w pokoju dziecięcym. Hm.

(Ale to pierwsze zlecenie które dostała – posprzątać TAKĄ chałupę w cztery godziny? I jeszcze meble ogrodowe i opróżnić lodówkę i żeby nie było smug na meblach? JEDNA OSOBA w cztery godziny? I ta szefowa w ogóle nie weryfikuje zleceń? Masakra).

Przeczytałam, że we wszystkich współczesnych mediach występuje nadreprezentacja złych wiadomości i świat w rzeczywistości jest lepszy. Dlatego trzeba ograniczać sobie dostęp do minimum, wyłączać internet i wychodzić do ogródka i mniej się przejmować. BARDZO bym chciała, żeby tak było, ale jakoś kurwa nie potrafię się dopatrzeć tych dobrych intencji.

O POTRZEBIE ZAROŚNIĘCIA BAOBABAMI

Bardzo dziękuję za wszystkie podane propozycje książek – zapisuję sobie i planuję zamówić wielką, OGROMNĄ pakę, bo absolutnie muszę się zdysocjować. Bo oszaleję. Bo dostanę zapalenia mózgu, a syndrom wędrującej larwy skórnej już chyba mam. Ziołowe tabletki bez recepty nie dają rady, zostaje fuga i dysocjacja.

ORAZ zajęcie czymś rąk – na przykład, dostałam od Zebry piękny kupozbieracz; taka szczęka, żeby się nie schylać po psią kupę. No więc otóż doszłam już do takiej maestrii, że zbieram trzy kupy naraz, bez opróżniania urządzenia! Jest to powód do dumy – niech nikt mi nie mówi, że nie. Oczywiście, muszą być spełnione pewne warunki, na przykład lepiej się zbiera takie kilkudniowe, przeschnięte. Bo świeżynki – jak zgodnie z Zebrą ustaliłyśmy – strasznie się mażą.

(Obrzydliwe? Nadal nawet w ułamku nie tak obrzydliwe, jak PIS.)

Dobrze, że ten „Seinfeld” już jest (a w Elaine widzę zadatki na Selinę Meyer, nic na to nie poradzę, chociaż oczywiście jest na razie śliczna, miła i niewinna, ale chwilami są przebłyski).

Oraz, Drogi Pamiętniku, już nie wiem JAK mam z N. rozmawiać, żeby już nie kosił trawy przed zimą. A on nie dość że kosi, to jeszcze mi zarzuca, że ja to bym najchętniej zarosła. ALEŻ OCZYWIŚCIE, że najchętniej bym zarosła! Najlepiej BAOBABAMI, żeby mi dobrze zasłoniły ten piękny kraj, od którego mam migreny.

PS. I jest nowa Fannie Flagg, ale ona jest taka radosna i optymistyczna, że nie wiem, czy dam radę.

O KRTEKU MŚCICIELU

I oto nastały ponure dni, kiedy to brodzik prysznicowy się suszy ze względu na nowy silikon, a ja muszę się myć w kucki w wannie, jak jakaś prześladowana forma życia. (Chociaż właściwie to od kilku lat jestem prześladowaną formą życia w naszym jakże pięknym kraju).

No ale nowy silikon jest podobno niezbędny, żeby na ścianie nie powstawały co chwilę nowe kontynenty. Ja bym wolała całą łazienkę na nowo, a nie tylko nowy silikon, ale to nie jest obecnie prosta sprawa, ekipy budowlane podobno trzeba rezerwować z trzyletnim wyprzedzeniem i nadal nie ma gwarancji, że będą dostępni w zaklepanym terminie. To się zresztą nie zmieniło, NIGDY nie było gwarancji, że budowlaniec będzie osiągalny w zadeklarowanym terminie; w końcu określenie WOLNOMULARZE nie wzięło się znikąd. N. się z grupą takich aktualnie użera i chyba łatwiej jest zapanować nad wirusem – choćby dlatego, że wirus jest do opanowania w warunkach laboratoryjnych, a panowie fachowcy – W ŻADNYCH. A poza tym są prawie identyczni – mnożą się, dzielą, znikają i pojawiają w nieokreślonych miejscach i terminach. 

Na Netflix ostatnio psioczyłam i co? Od razu przysłali mi maila, że wszystkie odcinki Seinfelda od 1 października i że zapraszają. To miło z ich strony, chociaż i tak mam doła, bo zimno, wieje i pada, a ja nie byłam na słońcu i nie będę w tym roku, cud będzie, jak się uda wyrwać na weekend. 

A jednej nocy śnił mi się makaron; chyba od tego oglądania koreańskich i japońskich filmików o gotowaniu (ale co ja poradzę, że tylko to mnie ostatnio uspokaja?). 

Oraz mamy krteka – chyba został przysłany przez czeskie brygady podziemno – desantowe, żeby się zemścić za Turów. Ale dlaczego do nas? Ja też jestem za tym, żeby zamknąć tego potwora. Bardzo proszę, kreciku, przynajmniej ty nie eskaluj, bo nie jest różowo.

Nawet butów sobie nie kupię na pocieszenie, bo żadne mi się nie podobają, koniec świata! To może chociaż torbę, hę? HĘ?…

O BEZNADZIEI JESIENNEJ

Powiadam Państwu – są rzeczy na niebie i ziemi, o których być może śniło się filozofom, ale już nie pamiętali jak się obudzili. Albo pamiętali, ale wstydzili się przyznać.

Czy ja wspominałam, że jak nie pojedziemy w tym roku na Kanary, to zabiję więcej ludzi niż COVID? No więc – ahaha, nie pojedziemy. Musieliśmy odwołać jakiś tydzień temu. Nawarstwiło się tyle rozmaitego dziadostwa, że nawet ja się poddałam – tym bardziej, że jeszcze czuję się słabo i użyłabym jak pies w studni. No i w związku z tym raczej nikogo nie zabiję, bo nie mam siły, czyli niechcący UPIEKŁO SIĘ NIEKTÓRYM.

W dodatku dwa dni po tym, jak z bólem serca odwołaliśmy booking i samochód – wyskoczył mi news o tym, że palił się samolot Enter Air. A wczoraj – że wybuchł wulkan na La Palmie – to jakbym jeszcze za mało ZNAKÓW dostała, żeby nie jechać. N. mnie pociesza, że na pewno gdzieś wyskoczymy jak tylko się ogarnie, ale diabli wią, co będzie za te kilka tygodni. Może już nie będziemy w UE, w nic już tym kurwom nie wierzę (nie mogę się denerwować – ODDYCHAM DO TOREBKI).

W dodatku na wieczornym siku ze Szczypawką natknęłyśmy się na trzy szerszenie. Nożesz cholera, miały gniazdo w spróchniałej brzozie, ale miałam nadzieję, że się esmitowały razem z wywiezionym pniem. A wygląda na to, że zostały i szukają sobie nowego lokum (albo już znalazły). Na razie N. kupił gaśnice antyszerszeniowe, ale się denerwuję. Niby szerszeń też stworzenie boskie, ale wolałabym żeby zamieszkały GDZIEŚ DALEJ.

Fajny film na Netflixie obejrzeliśmy – „Bejrut”, w sumie dlatego, że gra tam Don Draper. No i nie zawiodłam się – w wymiętym garniaku, stłamszony przez życie i nadużywający alkoholu, ale i tak rewelacyjny, no lubię chłopaka, nic nie poradzę.

I ucieszyłam się, że Netflix rzucił „The Fall” – uwielbiam ten serial i z przyjemnością go sobie odświeżę, pomyślałam, po czym okazało się, że wrzucili DRUGI I TRZECI SEZON. No naprawdę, wspaniały dowcip, jeden z lepszych jakie ostatnio miałam zaszczyt. Że nie wspomnę już o tym, że od jesieni miały być „Kroniki Seinfelda” i co? I CO? Gdybym miała siłę się wkurwić, tobym się normalnie wkurwiła. Chociaż obiecałam że już nie będę narzekać i się wkurwiać (ale BEZ PIERWSZEGO SEZONU? Netflix nosi buty na rzepy i trzepie dywan o tapczan!).

No nic – trzeba się pogodzić z myślą, że te kiecki co czekały na założenie jeszcze w tym roku, to już nie zostaną założone. Czas się rozejrzeć za ciepłymi skarpetami (żeby pasowały do kocyka).

O TYM, ŻE PIĘKNA POGODA NIE ZAWSZE

Czy piękna pogoda może mieć jakieś minusy?

(Oczywiście, że może – WSZYSTKO ma swoje minusy; ale to tak na marginesie).

No więc w piątek od popołudnia do północy cała wieś, ale to CALUTKA wieś grillowała świnię. W którą stronę świata by nie skierować nosa, tam grillowe opary.

W sobotę pogoda nadal była bardzo ładna, więc od mniej więcej szesnastej –  powtórka z rozrywki. Najgorzej, że ludność okoliczna używa niestety grilla na węgiel drzewny i podpałki, więc tak od osiemnastej śmierdzi naftą, a później palącym się skapującym tłuszczem. Oraz paloną szczeciną – chyba grillowali dziki albo guźce, bo ta szczecina…

Dobra, bo na samo wspomnienie mnie w gardle drapie.

W niedzielę od rana miałam nadzieję, że to koniec bachanaliów – dwa dni pod rząd, jaki to musi być kac! Biesiadnicy pewnie potrzebują czasu na regenerację, w dodatki przecież w poniedziałek trzeba do roboty. O jakże nie miałam racji! W okolicach siedemnastej od sąsiada doleciały mnie pierwsze nieśmiałe pośmierdki naftowej rozpałki, no a później to juz zgodnie z rozkładem jazdy (świnia, skora, szczecina… itd).

Z tych nerwów wzięłam i skończyłam kocyk – myślałam, że będę go całą zimę dłubała, a tu trzask prask i po wszystkiem. Wniosek z tego, że powinnam się zabrać za następny! 

(Tak, jest dość efektowny, ale ten akryl waży jakieś STO PIĘĆDZIESIĄT kilo. I muszę go wyprać i trochę się boje, że pralka mi pęknie).

A w związku z dzisiejszą datą (hm, hm) mam jak zwykle co roku refleksje dotyczące rozwoju osobistego, jak również całej ludzkości. Nie są to pozytywne przemyślenia, dlatego najlepiej będzie, jak się wieczorem po prostu napiję. Prawda?

O TYM, ŻE BYWA NERWOWO

Pozamiatało mnie ostatnio zdrowotnie, może COVID, a może stres. Bo ze stresem to jest tak, że sobie człowiek jakoś daje radę, do momentu kiedy przestanie sobie dawać radę i zaczyna się sypać. No to się trochę posypałam. Po prostu za dużo tego wszystkiego się wydarzyło naraz.

Natomiast w związku z pewnym splotem wydarzeń i okoliczności wylądowałam na zakupach w Lidlu (Lidrze – jak podsłuchała kiedyś moja koleżanka jedną panią). Nie byłam ze sto lat i kompletnie nie mogłam się odnaleźć, ale kobieca intuicja zaprowadziła mnie jak po sznurku w jedno miejsce – pod półkę z prażynkami krewetkowymi PIKANTNYMI. I jak je zaczęłam jeść, tak nie mogę przestać – co prawda wypalają mi śluzówkę w pysku, ale za to koją duszę. A bez czegoś na ukojenie duszy to ja daleko nie zajadę, chociaż NAPRAWDĘ staram się nie czytać informacji bieżących, co ta ludzka spierdolina która nami rządzi wymyśliła nowego. 

Więc jem te prażynki i cieszę się, że jest ciepło i nawet wczoraj starałam się zrobić zdjęcie naszej pajęczycy na oknie, która zabierała się za posiłek. Jest ogromna, ale na szczęście po zewnętrznej stronie okna i dlatego mogę ją lubić i kibicować. Za to u Zebry mają trzy pająki krzyżaki na oknach w domu W ŚRODKU, a ona i tak je lubi, bo wyłapują muszki owocówki. I opowiadała mi ostatnio, że jak coś złapią i zaczynają owijać, to ona woła dziecko, żeby sobie popatrzyło. MATKO JEDYNA, zawsze wiedziałam że mam siostrę psychopatkę (w końcu znam ją od urodzenia), ale teraz wciąga w to DZIECKO małoletnie – nie wiem, czy nie powinnam interweniować.

Aaa, no i znalazłam świetny sklep, w którym mają prześliczne, kolorowe kości do gry z przezroczystego akrylu. I teraz mogę wieczorami uprawiać hazard, ile dusza zapragnie, bo ile się można garbić nad serialami (tym bardziej, że Good Fight się chyba skończyło). 

Drzewa musimy posadzić na miejscu tych wyciętych, bo to też mnie dobija.

PS. Zapomniałabym! Otóż ostatnio musiałam wyprasować N. koszulę – PRAWIE ZAPOMNIAŁAM, jak się to robi! Dobrze, że żelazko nie zardzewiało. Wcale się nie stęskniłam za prasowaniem, muszę przyznać.

O RYBACH, CO NIE BRAŁY

Człowiek wyjedzie na chwilę na Mazury, wróci – a tu już jesień – grzyby, pająki i skarpety. 

Już drugi rok z rzędu nie nadmuchaliśmy pawia i ryby nie brały. Podobno dlatego, że jezioro było za płytkie oraz NIE TEN zestaw przynęt został zabrany. Jeśli o mnie chodzi, to kibicuję rybom.

Pogody wakacyjnej były ze dwa dni, a reszta dość barowa. W związku z czym chodziliśmy po barach („Złota Rybka” oraz „U Mietka”) oraz uprawialiśmy hazard – w tysiąca nie grałam (N. owszem, żyłka hazardzisty się w nim obudziła i godzinami liczył trefle), natomiast w kości – OWSZEM; zawsze lubiłam pokera. W dodatku wygrałam tyle razy, że chyba N. ma kochankę. Tylko gdzie? Detektywa muszę wynająć.

Gwiazdą wyjazdu okazała się huta szkła artystycznego w Olsztynku („Prosiłam pana, żeby nadmuchał taką bańkę, ale on mówi, że teraz robi koty”) i w ogóle cały Olsztynek. Mieli świetne lody na biobazarze – ricotta z gruszką i bursztynowy pyszne, a bardzo żałuję, że nie spróbowałam o smaku cydru. Kupiliśmy oczywiście dla każdego po artystycznym kieliszku, w których ZNAKOMICIE smakowało wino i pewnie dlatego tyle go poszło. Już dwa dni przed wyjazdem miałam gęsią skórę na widok butelki z winem, więc chyba wyjazd się BARDZO UDAŁ.

Domek, w którym mieszkaliśmy, miał TAK wypielęgnowany ogródek, że aż dech zapierało. Przeżyłam kilka godzin paniki, kiedy raz wyszłam ze Szczypawką i ona nagle robi kangurka na trawniku, a ja akurat nie miałam szufelki na produkty przemiany psiej materii. Więc pobiegłam po szufelkę, w międzyczasie ona skończyła i poszła sobie dalej, a ja ZGUBIŁAM KUPĘ. Chodziłam w tamtym miejscu z godzinę, przeczesywałam trawnik po szachownicy i nie mogłam znaleźć – rozpacz po prostu! N. wrócił z ryb, ja cała roztrzęsiona z tą łopatką, kazałam mu szukać – TEŻ NIC („Ale na pewno? Nie zdawało ci się?” – różne rzeczy mi się w życiu zdawały, ale nie psia kupa). W końcu znaleźliśmy – ale co się nadenerwowałam, to moje – właściciel zgodził się na psa WARUNKOWO. A najlepsze, że do domku naprzeciwko przyjechało DZIEWIĘĆ BULDOGÓW FRANCUSKICH – no, tam to musieli chyba cały ogródek sprzątać odkurzaczem przemysłowym ze trzy razy dziennie.

Wracamy, a tu nad prysznicem siedzi pająk. Zanim N. go poszedł złapać, to już sobie poszedł i teraz pod prysznicem dostaję nerwicy. Bo przecież on GDZIEŚ TAM SIEDZI, się nie zdematerializował.

A pan Mietek z baru „U Mietka” powiedział, że to już nie to samo, co dziesięć lat temu. Panie Mieczysławie – NIC już nie jest takie samo, jak dziesięć lat temu. 

O TYM, ŻE SMUTNO

Bardzo smutny dzień.

Przyjechali panowie i wycięli suche brzozy. Przez te kilka lat suszy poschły nam drzewa, niektóre tak stały od dwóch lat. Sąsiadka się po ostatniej burzy lekko wkurwiła, bo sucha brzoza robi się łamliwa i kawał drzewa spadło jej na podwórko. Więc już nie było wyjścia.

Ja wiem, że one były całkiem martwe, ale i tak mnie serce boli.

(A jedną wyżarły od środka szerszenie i miały tam rezydencję. Dobrze, że panowie fachowcy i wiedzieli co robić).

Więc mi smutno i oglądam (nowa szajba) japońskie i koreańskie filmiki o przygotowywaniu dużych ilości jedzenia, np. na stoiskach ulicznych – okonomiyaki albo kulki z ośmiornicą. Albo produkcję kilkuset ciast z owocami (wszystko z naturalnych składników, od podstaw). Fascynujące są, wciągają i hipnotyzują. Ale i tak mi smutno.