No i wróciłam, jak ten krzywy patyk z Australii co podobno zawsze wraca. Szczypawka upasiona jak świnka wietnamska, ręce mi opadły i już nie wiem jak z ciotką rozmawiać, żeby jej nie przekarmiała.
Pogoda była taka piękna, że aż się cały czas oglądałam przez ramię, czy ktoś sobie ze mnie żartów nie robi albo co. W całej Hiszpanii gradobicia i burze, a tu takie luksusy. Jak to mówią – i nad twoim podwórkiem ptaszek w końcu się zesra, czyli nawet ja czasem trafiam na pogodę w Galicji.
Ale i tak wróciliśmy, no bo ile słowiańska dusza może wytrzymać – wybrzeże oceanu, palmy, uśmiechnięci ludzie ubrani jak im wygodnie i bez doczepianych paznokci, ryby i owoce morza, wino i leniwe nicnierobienie. Jeździliśmy po najpiękniejszych plażach świata i po malutkich portowych miasteczkach, N. łowił ryby, a ja raz się dałam namówić na połów kalmarów z łódki (trzeba uważać na ciuchy, bo strzykają atramentem, biedaki). No ale przecież nie da się tak żyć, po pięciu dniach już mi noga podrygiwała.
W katedrze w Santiago remont w środku, wszystko pozasłaniane, a ludzi tyle, że nie dało się oddychać. Kupiliśmy empanadę i uciekliśmy stamtąd. Empanady zresztą jadłam wszędzie gdzie się dało – z tuńczykiem, z sardynkami, z małżami, z zorzą (czytać CORCA) i nic mi się nie znudziła, ani trochę. Dla mnie – jedno z najlepszych dań świata.
Na pocieszenie – telewizję mają tak samo głupią, jak nasza. Przez ten tydzień w kółko maglowali króla w szpitalu, relacje z miast przez które przeszły burze z gradem (bardzo dokładne zdjęcia gradu, na zbliżeniach, z linijką) oraz owłosione dzieci. Jakaś firma farmaceutyczna pomyliła syropki na żołądek i na porost włosów, wlali je do flaszek odwrotnie i dzieci zaczęły obrastać czarnymi kudłami na całym ciele jak wilkołaki. U nas na żołądek babcia robiła zielone orzechy włoskie zalewane spirytusem, pomagało w pół minuty i nikt niczym nie porastał (a niektórzy chętnie by się zatruwali codziennie, takie dobre to lekarstwo).
Wspaniałe jest życie w takich małych miasteczkach, gdzie nic się nie dzieje, wszyscy się znają i widują każdego dnia, a i tak na winie w barze nie mogą się nagadać. Największym wydarzeniem naszego pobytu był jeden barman, który nadział się dłonią na jeżowca, wyjmowali mu kolce w szpitalu i chodził później cały dumny, ze spuchniętą jedną łapą, dwa razy większą niż druga. Oczywiście cały czas pracował za barem i podawał kieliszki palcami jak serdelki.
Aha, i jeszcze po mieście chodził biały kot – pers albo angora, ale ostrzyżony jak pudel – z pomponami na łapach i ogonie. Chyba przyjezdny z jakimiś letnikami, bo wszyscy przysięgali, że nie znają żadnego miejscowego idioty, który by tak kota skrzywdził.
Jedyne co było uciążliwe, to w miejscu gdzie jest lekko licząc z pięćdziesiąt barów i kawiarni chodziliśmy tylko do dwóch, no góra czterech. Do innych się NIE CHODZI (z wielu skomplikowanych przyczyn).
No i mieliśmy nadzieję, że chociaż jedną noc spędzimy w Porto, bo Portugalię uwielbiam i też bym pozwiedzała, ale nie, mowy nie ma, nie wypuścili nas do samego dnia wylotu. Tyle że pastel de Belem zjedliśmy i dorsza com natas, bo akurat był daniem dnia w knajpie na lotnisku, ech.
Zatem wróciliśmy do naszego bagienka. Fajnie, że tak ciepło, ale strasznie sucho. NIech popada trochę deszczu, nie będę narzekać, obiecuję.
Wyglada ze mialas rzeczywiscie wspaniale wakacje – i latwo uwierze ze pobyt w takim uroczym a niezbyt zapchanym przez turystow miejscu, gdzie to sie czlowiek czuje jak u siebie w domu albo nawet lepiej, daje najwiecej wypoczynku i zadowolenia.
“trochę deszczu” yyy tu leje od wczoraj 🙂
Empanadas- tak, to jedno z najsmaczniejszych dań ;).
A orzechówkę też robię- nie miewamy wprawdzie dolegliwości żołądkowych, ale zażywamy profilaktycznie 🙂
To juz jutro! Ten deszcz 😉
Serce rośnie, kiedy sie to czyta – jak dobra litworowka pod własnoręcznie zebrane grzybki. Co właśnie z radością uskuteczniam. W górach wysyp, prawdziwki na Kleparzu po 15 złotych, po godzinie uciekałam z lasu, bo juz nie miałam w co zbierać. Wiec z radością czytam o Twoim szczęściu nad ciepłym morzem.
Zdjęcie kotka poproszę 🙂