O TYM, ŻE POSTANOWIŁAM NIE NARZEKAĆ

 

No więc, Drogi Pamiętniku, z gośćmi to u nas jest tak, że zawsze po wizycie zostaje mi więcej jedzenia i alkoholu netto, niż przygotowałam. Chyba nikt we mnie nie wierzy kulinarnie, bo przynoszą swoją wałówkę (moja szkolna koleżanka, jak się umówiłyśmy na robienie pizzy, to przyszła nawet z własną mąką, takie ma o mnie mniemanie! Ale wybaczam jej, bo znamy się od urodzenia albo i wcześniej). Chyba na przyszłość muszę założyć na drzwiach bramki wykrywające artykuły spożywcze.

A w nocy zginęła nam Szczypawka. Budzę się i robię delikatny rekonesans – nie ma psa. Na kołdrze nie ma, pod kołdrą – nie ma. Macam, bo może wlazła w poszewkę (jamniki lubią) – nie ma. Rozglądam się po sypialni – drzwi zamknięte, psa nie ma! Budzę N., co akurat tej nocy NIE BYŁO PROSTE (na koniec był grany rum z kolą w postaci rozchodniaczków – dobrze, że w końcu zabrakło kokakoli, bo już były braterskie uściski, poklepywanie, zapewnianie, że Polak Hiszpan dwa bratanki i nie szkodzi, że właśnie nam spraliście tyłek w koszykówkę, i ogólnie zapanował chlupoczący, przyjacielski nastrój). No więc ja go szturcham, że PIES GDZIEŚ WYPAROWAŁ z zamkniętej sypialni, on niemrawo coś bulgocze – ja już prawie mam zawał, wołam Szczypawkę… A tu spod poduszki wyłania się mały, czarny, potargany i zaspany łepek – o co kurna chodzi i czego się drą po nocy i nie dają psu spać?…

Wlazła pod poduszkę za naszymi głowami, przy samym wezgłowiu, w poprzek łóżka (bo jamniki muszą w poprzek, tak już mają), wyciągnęła się jak wąż i zniknęła. Jak leży na kołdrze, to potrafi zająć trzy czwarte łóżka, a teraz nagle zamieniła się w mały, niewyczuwalny wałeczek za naszymi głowami. I tak oto pies zupełnie dosłownie wszedł nam na głowy.

A dziś jest trochę okropny dzień, chociaż w sumie to już się tak nie przejmuję jak kiedyś, tylko że dziś na dodatek przychodzą panowie zainstalować nam piec (ha! kto jeszcze dostał na urodziny NOWY PIEC?) i prognoza jest taka, że nie będzie ciepłej wody przez dwa dni, jak wszystko dobrze pójdzie. Bo jak gorzej pójdzie, to nie wiadomo, kiedy znowu będzie. Prawie, PRAWIE mam motylki w żołądku (chociaż może to od tych tartaletek z kozim serem i karmelizowaną cebulą, hmmm). Tymczasem weszłam w przepiękną, żarówiaście różową kieckę od Adolfo Domingueza, co do której już nie miałam złudzeń ani nadziei, że kiedyś w nią wlezę i nawet oddałam Zebrze, ale ona mi wczoraj odniosła i wua la! Dobra na mnie. Więc nie narzekam. (Ale jak tej wody nie będzie dłużej, niż trzy dni, to ZACZNĘ narzekać).

To idę sobie kupić przepiękny pierścionek na urodziny – N. dostaje rybiego oka na widok moich kolejnych drogocennych pierścionków z kolorowymi oczkami, bo okazjonalnie farbują mi palce na zielono, a od jednego dostałam nawet malowniczego parcha na całej dłoni (no, ten trochę przesadził; już go nie noszę). Zamiast się cieszyć, że nie zbieram np. suszonych ludzkich główek.

7 Replies to “O TYM, ŻE POSTANOWIŁAM NIE NARZEKAĆ”

  1. onegdaj na urodziny dostałam wywrotkę drewna do kominka, które trzeba było NATYCHMIAST przenieść do garażu bo zagrażało ruchowi ulicznemu.
    NAJLEPSZEGO 🙂

Skomentuj ~Krystyna Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*