O LEKKIM DOŁECZKU I DOBREJ KSIĄŻCE

 

No nie, nie wyjechałam jeszcze, kilka ostatnich dni było takich pod znakiem ogólnej zniżki. Głowa boli i jakoś tak ogólnie patafijnie (od: patafian).

Aż mnie refleksja ogarnęła, że czasem życie przypomina duży, nowoczesny, dobrze wyposażony gabinet proktologa. Niby coś ten, a i tak większość do dupy.

Na przykład, ugryzła mnie osa w dłoń. Moja wina, bo odpędzałam ją od sałatki, którą miałam zamiar zjeść. Ona najwyraźniej też. Ale ja byłam większa i miałam ścierkę. A ona mi na to, że ona ma żądło – i dziab! A najlepsze, że po tym ugryzieniu, zamiast – jak normalny człowiek – mieć spuchniętą rękę, to dostałam jakiejś wysypki na ryju. Klasyczne tudorowskie wyrzuty po mordzie (bo N. ją zatłukł w efekcie, przykro mi).

Na przykład, znalazłam nam fajny hotel. Nie śliczne bungalowy, otoczone śródziemnomorską, pachnącą roślinnością i znajdujące się pośrodku niczego, 12 kilometrów od cywilizacji, o nie – miejski hotel przy samej plaży i przy samym centrum Corralejo. Wszystkie knajpy wieczorem nasze! N. się niezwykle ucieszył i następne, co wykonał, to telefon do znajomego, żeby omówić ilość zabieranych wędek, bo tam niedaleko są takie skałki… No kurwa, gdyby nie to, że właśnie obcięłam paznokcie, to bym podrapała ścianę. Nie no, nie ma jak wyczekany wyjazd na urlop, na którym mogę sobie pooglądać plecy i tyłek mojego męża, moczącego kij. Szczęściem dookoła jest tyle knajp, że zawsze u jakiegoś Manuela albo Suso znajdzie się miejsce dla samotnej, bladej kobiety na kieliszek tinto, ale i tak mnie zdenerwował. Na tyle, żeby przemyśleć strategię co do przyszłych urlopów.

Na ukojenie nerwów oglądam świetny miniserial BBC (oni są mistrzami świata w tych miniserialach) “What Remains”. O dziewczynie, która mieszka w starej kamienicy, któregoś dnia wraca z zakupów, wchodzi na strych i… po dwóch latach znajdują jej ciało. Na tym strychu. Nikt się nie zainteresował przez dwa lata, gdzie i dlaczego zniknęła. Klimat niesamowity i gra żona Luthera (apodyktyczną lesbijkę).

I książkę mam, co mi Hanka pożyczyła jakiś czas temu, ja wetknęłam na półkę i odhaczyłam sobie jako przeczytaną, na szczęście sięgnęłam po nią i prawie oszalałam z zachwytu. “Niewidzialne potwory” Palahniuka. Główną bohaterką / narratorką jest modelka, której na autostradzie ktoś odstrzelił dolną część twarzy. Nie wiem, dlaczego wszędzie piszą, że to jest książka o konsumpcjonizmie. Dla mnie ona jest o samotności i wyobcowaniu i o rozliczeniach z przeszłością… W czytaniu jest jak jazda na rollercoasterze, poziom absurdu chwilami wybija dziury w suficie, świetna.

I ciągle mi zimno, do stóp to już mi chyba wcale nie dopływa krew, bo straciłam w nich czucie i niczym nie idzie ich ugrzać. Może mam brucelozę? A może tęgoryjca?…

O SMUTNYM NAPOJU

 

Serdecznie witam wszystkich znad filiżanki lnianego, parującego gluta, albowiem żołądek mi wczoraj odmówił współpracy. Boleśnie i kategorycznie.

Najgorsze było to, że jak tak sobie wieczorkiem leżałam i mnie dźgało, i robiłam rachunek sumienia, co takiego zeżarłam, że mogło mi zaszkodzić, jedyne, co niezdrowego wciągnęłam, to krakersy. Krakersy!… Ja wiem, że są tłuste i na proszku do pieczenia, ale… Krakersy?… Serio?… Gdyby to były ze dwa wiadra KFC, zagryzione słoiczkiem papryczek jalapeno i poprawione borowikami w śmietanie – to rozumiem. Ale – KRAKERSY?…

Czas, naprawdę czas, zaprzyjaźnić się z miłym, otwartym światopoglądowo weterynarzem. Który, jak przyjdę do niego i spojrzę mu głęboko w oczy, bez specjalnego wnikania ułoży mnie na stalowym stole i humanitarnie uśpi. Jakimiś fajnymi halucynogennymi dragami.

I znajoma mi powiedziała, że schudłam. No nie schudłam, tylko miałam czarną, dopasowaną w talii koszulę (a nie worek, jak zwykle), ale zawsze to miło. (To powinien być taki kanon dla kobiet, zamiast „Cześć” powinnyśmy sobie mówić na powitanie i pożegnanie – „Schudłaś!” i odpowiadać „Ty też schudłaś”).

Odkupiłam sobie w antykwariacie „Jakim prawem” Urbana – książka stracona w liceum (pożyczyłam jakiejś nieoddającej francy), zbiór opowiadań z ówczesnych kronik kryminalnych, przecudownych, pamiętam kawałek z panią w stylonowej halce na tapczanie. Nieżywą od trzech miesięcy w momencie znalezienia. I cieszyłabym się z tego znacznie bardziej, gdyby nie lniany glut, czyli moja dzisiejsza dieta cud. Ech.

 

PS. O, ale numer, Karlos Arguinano zrobił panierkę do ryby z popcornu, tego styropianu – rozdrobnił w malakserze i tytłał w tym rybę, zamiast w tartej bułce. Hm.

O NIELUBIENIU TEMPERATURY

 

No więc w celtyckim zodiaku jestem, niespodzianka niespodzianka, WINOROŚLĄ.

Tu powinien być najeżony wykrzyknikami i argumentami akapit o wydźwięku „a nie mówiłam” (bo a nie mówiłam? Całe życie? Że mam identyczne wymagania, jak winorośl? I że winorośl jest podstawą cywilizacji? I nie tylko?), ale mi się nie chce.

A nie chce mi się, bo jest ZIMNO! Na jutro zamówiona moja UKOCHANA cysterna z napisem OLEJ OPAŁOWY, nienawidzę tej pory roku, kiedy w moim życiu pojawia się cokolwiek z napisem OLEJ OPAŁOWY. Zwłaszcza w tym roku, kiedy tak strasznie krótko było ciepło. I tylko trochę poprawia mi humor fakt, że tydzień grzania dupy i wysiadywania w ciepłe noce po knajpach w Corralejo jeszcze przede mną.

„Brudna robota” zostaje niniejszym jedną z moich ulubionych książek. Mimo, że temat jest nienowy i parę razy przerabiany, i to przez mistrzów pióra (np. Pratchett) – ot, niczego nieświadomy, spokojny facecik zostaje mianowicie wysłannikiem ŚMIERCI (było, prawda?), to jego rozwinięcie jest bardziej, niż zadowalające. Może dlatego, ze nie dzieje się w jakimś mniej lub bardziej magicznym, alternatywnym wszechświecie, tylko u nas, na Ziemi, tu i teraz. I nic to, że pewnego dnia zastajesz w sypialni córki dwa piekielne ogary, które potrafią zjeść teflonowa patelnię; wystarczy, że na spacerze na pytanie „Jaka to rasa?” odpowiesz „Piekielne ogary IRLANDZKIE”, żeby nikt się niczemu nie dziwił. Nikogo tez nie dziwi, a właściwie mało kogo obchodzi, że ludzka dusza może się mieścić w implantach cycków, a porośnięte piórami dziwki z długimi szponami mówią do ciebie przez studzienki kanalizacyjne. Aha, wrażliwych i ciśnieniowców ostrzegam – większość bohaterów strasznie klnie. Bardzo dobra książka.

I wyszedł nowy zbiorek opowiadań Davida Sedarisa – „Przyjrzyjmy się cukrzycy z sowami” („Let’s explore diabetes with owls”), który sobie zamówiłam, żeby mieć co czytać na wakacjach. (Że niby ja tak intelektualnie spędzam wakacje, nie tylko chlam, ale również pochłaniam literaturę, you know).

Aj hejt ju, temperaturo odczuwalna otoczenia.

 

O ZGRABNYCH JAJKACH I WTRĄCANIU SIĘ W KWIATKI

 

Otóż zmieniłam jajka. Kilka tygodni temu N. przyniósł z bazarku inne jajka, niż zwykle – mniejsze, bo zawsze brał największe. Niestety, okazało się, że w te upały kury się słabo niosły i tych największych zabrakło, więc wziął te numerek mniejsze. I powiadam państwu, że od tamtej pory gustuję w tych mniejszych. Nie dość, że smaczniejsze, to jeszcze jakieś takie zgrabniutkie i foremne, jakby je znosiły kury o wyjątkowo zgrabnych tyłkach, przychodzi mi na myśl Salma Hayek. Kto by nie chciał jajka od Salmy Hayek?…

A Szpilmanowa troszkę zaczyna się rządzić. W piątek zrzuciła w łazience kwiatek z parapetu. Kwiatki w łazience już od jakiegoś czasu miały ciut za małe doniczki, ale jakoś tak nie mieliśmy filingu do przesadzania (a raczej N., bo ja plus rośliny równa się mniej lub bardziej spektakularna katastrofa). No to Szpilmanowa zadecydowała za nas, że już czas NAJWYŻSZY i w piątek zastaliśmy łazienkę w skorupach i ziemi. Ma szczęście, że dwa kroki od nas jest weekendowy kiermasz donic wszelkich kolorów i rozmiarów, bo gdyby nie to, byłabym lekko wściekła. Kwiatki mają nowe domki, a ja poczucie, że ktoś mi się tu WTRĄCA.

Od rana przepięknie leje – czas uruchomić odliczanie do wyjazdu na Tydzień Grzania Dupy, tyle powiem.