Plany nie wypalily.
Spalam w normie, natomiast jadłam. Czyli tylko zmienilam czynność, ale pozostałam u podstawy piramidy potrzeb.
Jadłam, jadłam, jadłam, jadłam i jadłam.
Jak kombajn. Cale trzy dni.
Kiedy dochodziłam do wniosku, ze już NA PEWNO nic wiecej mi się w brzuchu nie zmiesci, to nagle okazywalo się, ze Zebra zrobila za duzo farszu do pierogów z prawdziwymi grzybami i nadziala tym babcine naleśniki – i weź, człowieku, nie zjedz! Albo takiego np. Norbigosu™ sobie odmów! Albo zignoruj tortellini ze szpinakiem w sosie gorgonzola! Albo rożka czekoladowego z łódzkiego Hort Cafe, tak? JUŻ WIDZE tych bohaterów, co to ODSTAWIĄ I NIE ZJEDZĄ, ha!
Więc jakby ktos zoczył dzis na ulicach stolicy niedużą, potarganą kulke w bezowej spodnicy, toczącą się z determinacją* – to będę ja.
Czekam na nowego Mikołajka (Merlin już mi go pakuje) oraz dwa ostatnie sezony S&C. Carrie ma około 17 godzin, żeby się zrehabilitowac w moich oczach**. Ciekawe, czy z tego skorzysta.
* w kierunku KFC, celem nabycia Pocketa, naturalnie.
** aczkolwiek oko mi się zaszkliło, jak Szarlotka dawala jej w knajpie swój pierścionek zaręczynowy z brylantem, żeby miala czym zapłacić za mieszkanie…