EAT ME, EAT MY DOG

Plany nie wypalily.
Spalam w normie, natomiast jadłam. Czyli tylko zmienilam czynność, ale pozostałam u podstawy piramidy potrzeb.

Jadłam, jadłam, jadłam, jadłam i jadłam.
Jak kombajn. Cale trzy dni.
Kiedy dochodziłam do wniosku, ze już NA PEWNO nic wiecej mi się w brzuchu nie zmiesci, to nagle okazywalo się, ze Zebra zrobila za duzo farszu do pierogów z prawdziwymi grzybami i nadziala tym babcine naleśniki – i weź, człowieku, nie zjedz! Albo takiego np. Norbigosu™ sobie odmów! Albo zignoruj tortellini ze szpinakiem w sosie gorgonzola! Albo rożka czekoladowego z łódzkiego Hort Cafe, tak? JUŻ WIDZE tych bohaterów, co to ODSTAWIĄ I NIE ZJEDZĄ, ha!

Więc jakby ktos zoczył dzis na ulicach stolicy niedużą, potarganą kulke w bezowej spodnicy, toczącą się z determinacją* – to będę ja.

Czekam na nowego Mikołajka (Merlin już mi go pakuje) oraz dwa ostatnie sezony S&C. Carrie ma około 17 godzin, żeby się zrehabilitowac w moich oczach**. Ciekawe, czy z tego skorzysta.

* w kierunku KFC, celem nabycia Pocketa, naturalnie.
** aczkolwiek oko mi się zaszkliło, jak Szarlotka dawala jej w knajpie swój pierścionek zaręczynowy z brylantem, żeby miala czym zapłacić za mieszkanie…

„PROSZĘ NIE KRZYCZEC NA PSA – SZCZEKAŁ CALY CZAS”

Telefon mi ocipiał z lekka po wyborach i miewa obstrukcje w zakresie SMS-ow. W sensie, nie wysyla i nie przyjmuje SMS-ow, natomiast od czasu do czasu ma napad filantropii i hurtem przyjmuje na klatę wszystkie zaległe SMS-y (najchętniej, jak się dzis okazało, w srodku nocy) oraz wysyla wszystko, co ma w skrzynce nadawczej. Wyraźnie biedaczek ma jakies rozstrojenie jaźni.

Odkryłam wczoraj nowość w KFC – mianowicie, niejakiego POCKETA. Pocket JEST PYSZNY (tak – wiem – niezdrowe mieso kur chorych na ptasią grypę smazone w głębokim tłuszczu, z sosem na bazie majonezu – naprawde, są gorsze rzeczy w zyciu).

Oraz wlasnie udaję się do Merlina, zakupic nowego Mikołajka. Zebra mi tu pieje, ze FANTASTYCZNY – bo my z Zebrą przepadamy za Mikołajkami, tylko ze się balam, ze to kolejny wybryk z cyklu „Mikołajek po latach” (i tu przygody 40-letniego Mikołajka) – fleeeeee. Ale mowią na miescie, ze nie i ze Mikołajek nadal w formie. To kupię. A co.

A przed nami ostatni w tym roku fajniusi trzydniowy weekendzik – wszystkie pozostałe swięta zachowały się jak ostatnie świnie i wypadają w soboty i niedziele. Osobiście zamierzam spać, całe trzy dni. A Państwo?…

PRZELOTEM

Włosy mam BLOND. Nie denerwujcie mnie. A loki już się sprały.

Chwilowo jestem zarobiona, a w weekend przyjmowaliśmy Hannę w stolicy. W roli salonów stolicy wystąpiło mieszkanie kolegi Pepseego, do którego władowaliśmy się w ramach SUPRAJS PARTY i kochany Pepsee przez pierwsze pół godziny udawał, ze WCALE NIE CHCE NAS ZABIC i jak miło ze wpadliśmy. I ugotował nam obiad, złoty chłopak. Następnie czytaliśmy książkę o bułeczkach z masłem i wiedeńskich ostrygach (kucharską, tak?), przerywając, kiedy facet w telewizorze wyciągał z jamy jebitnego węża gołymi rękami („Hm, spójrzcie. Zaciska się. Próbuje mnie udusić, haha”). A później kupiliśmy wszystko z tej strony:

Nuda w sumie, czyli.

Aha – zgadnijcie, CZY BYŁ OBŁY. Buhahahahhhahaha.

To lece na zakład, popilnować taśmy.

SZOK POZMIANOWY

No cóż. Hm.
Bez grzywki. Nienienienienie – nie ma mowy, zadnej grzywki. Sans grzywka. Grzywka nie wchodzi w grę (i co to w ogole jest za słowo – GRZYWKA).
Po zakończeniu zabiegów wyglądałam wczoraj jak wczesna Farah Fawcett (w wersji z Aniołków Czarciego).
Loki się oczywiście spiorą – ale wyszlo niezle.
Zebra może zaświadczyć, żeby nie była nasza krzywda.

A poza tym, to postanowiłam sobie dzis zrobic porządek w papierach – BLEH – od rana mnie wykręca w drugą stronę.

Śniło mi się, że kupiliśmy cztery małe jamniki…

PS. Zapomnialam dodac, ze tematem przewodnim od rana sa ludzkie włosy w pieczywie – wszyscy pytają, czy kazalam sobie zapakować obcięte wlosy na wynos. Nie kazalam. Bedziecie je teraz jedli! Ahahaha!
PSPS. Chociaz w sumie, to moglam kazac sobie zapakowac i zawiezc do piekarni z prosba o dodawanie do MOJEGO chleba MOICH wlosow – no bo jak juz jesc wlosy, to wlasne, nie?…

PSPSPS. Otake:

A MOŻE BY TAK PIZGNAC TO WSZYSTKO I WYJECHAC W BIESZCZADY?…

Ide dzis do fryzjera.
Zmienic image.
W sensie, zamierzam wyjsc od fryzjera jako wysoka, asertywna brunetka z dużym biustem.
Zebra idzie ze mną, trzymać mnie za rączkę i pilnować, żebym prawidłowo oddychała.

Fryzjer to nie przelewki – w takich na przykład Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej (czy młodzież wie, ze prawidłowy akcent przypada na drugą sylabę – A-ME-ryki?…) ustalono przepytując grupę kobiet, iż wizyta u fryzjera to aż 60 punktów stresowych. Ta sama grupa kobiet oszacowała rozwód na 40 punktów stresowych. Trochę tego nie rozumiem, bo przeciez wlosy odrosną, a mąż – nie bardzo. A za nowym trzeba się zdrowo naganiać.

Stres, nie stres – ide, bo już nie mogę na siebie patrzec.

PS. Jak jestem w stanie pojąć, ze ktos trafia na mojego bloga po wpisaniu w wyszukiwarce „polip w nosie” albo „gołe kobiety pl”, tak na widok hasła „Leszek Bubel + żona” lekko mnie zatkało. Chyba powinnam sobie to i owo przemyśleć.

O DZIADACH

Mąż mi chorował pięknie – prawie całe cztery dni.
Opiekowałam się nim bardzo – na przykład, robiłam herbatę z sokiem malinowym i przynosiłam mu do łóżka (i drugą – dla siebie, i rozkładałam się obok niego z książką i serwetką – stęskniłam się za szydełkiem, sprułam do połowy wykonany bieżnik i zabrałam się za małe formy). Dla towarzystwa również dostałam symptomów grypy i trzy dni snułam się po domu w piżamie.

Od czasu do czasu trzeba było wysłać misję arktyczną:
– Kochanie – musisz isc po chleb. Wiem, ze jestes chory, a na dworze jest mróz, ale ubierzemy cię ciepło, opatulimy, i pójdziesz. A ja, twoja wierna zona, będę na ciebie czekała w towarzystwie tej oto serwetki, jak Penelopa – i on się opatulał i szedł.

A wczoraj poszliśmy zapalić świeczki.
Mój ty święty Jacku z pierogami!

Bardzo kiedyś wszystkie panie wyczekiwały dnia pierwszego listopada, przynajmniej u nas na prowincji, gdyż był to dzień, w którym obnosiło się nowe futra i kapelusze. Dumne i blade, samobieżne wystawy składów kuśnierskich snuły się alejkami od rana, lustrując się nawzajem – czy lisy Wiśniewskiej to aby na pewno tegoroczne, bo Nowakowa wyciągnęła norki sprzed trzech lat i tylko dorzuciła nowy beret, a Kowalska paraduje w starych karakułach przerobionych i myśli, że nikt się nie pozna – pfff.

Teraz święto zmieniło swój charakter.
Na o wiele bardziej konsumpcyjne.

Chociaż, może nie powinnam się czepiac, bo od zawsze jestem zagorzałą konsumentką przycmentarnych obwarzanków (wczoraj udało mi się naciągnąć N. na trzy sznurki) – ale jakos obwarzanki mi się komponują.

Obok obwarzanków, na naszej prowincji można było wczoraj nabyć na przycmentarnym placu:
– watę cukrową we wszystkich kolorach tęczy;
– pączki typu DONATY, gorące, prosto z maszyny donatowej;
– gofry wszelkiej maści z rozmaitymi dodatkami;
– POPKORN – po cmentarzu wesoło hasała sobie dziatwa, pogryzając kukurydzę z poplamionych tłuszczem papierowych torebek.

Taki ten popkorn powiedziałabym… Nie za bardzo a propos, a nawet wizawi.

Ale pewnie się czepiam.

Wiem natomiast calkiem na pewno, ze im dłuższy weekend, tym mniej się człowiekowi chce wracac do roboty. Taka jestem od rana rozbita, ze nie wiem.