O ELEKTRYCZNOŚCI

Chodzę ostatnio taka naelektryzowana z wkurwienia (na PIS, choć może znalazłyby się jeszcze inne powody, ale głównie te żłoby i kołtuny z PIS oczywiście), że popsułam w gospodarstwie domowym czajnik elektryczny i lampkę nocną na dotyk. Lampki mi strasznie szkoda, chociaż N. je przerabia na zwykły włącznik (mieliśmy kilka i psuły się sukcesywnie, ta była ostatnia), ale to już nie takie wygodne. W nocy czy nad ranem wystarczało pacnąć, a teraz trzeba macać po kablu. Ale nie wyrzucę ładnego mosiężnego grzybka przecież.

Wiem, wiem – powinnam nosić uziemienie; obwiązać się drutem w pasie i ciągnąć koniec za sobą, jeśli jestem emocjonalnie przywiązana do drobnego AGD. A może lepiej łańcuchem. Żeby grzechotał złowieszczo. Tak, łańcuch to dobry pomysł.

Natomiast w ramach jedzenia dla duszy obejrzałam kilka odcinków z pierwszych sezonów ER. Alicia Florrick w pielęgniarskim wdzianku, jak zwykle szlachetna, sprawiedliwa i obowiązkowa (no i seksowna, oczywiście – ale tak dyskretnie, na marginesie albo wręcz w przypisach). George Clooney właściwie gra samego siebie, czyli głównie pije alkohol i śpi z kobietami na pęczki, dla potrzeb fabuły wcielając się w empatycznego pediatrę. Wspaniałe lata dziewięćdziesiąte, kiedy wszyscy nosili bardzo dziwne ciuchy, za to nikt nie był ostrzyknięty botoksem i wypełniaczami ani nie miał wytatuowanych brwi i ludzie byli po prostu ładni. A jak Clooney w lakierkach i smokingu brodził do pasa w zimnej wodzie, bo ratował chłopca od utonięcia, to o mało nie obcięłam sobie palca, krojąc cebulę. Muszę znaleźć ten odcinek, w którym Mark Greene wyciągał karalucha z ucha bezdomnemu. Nie ma już dziś takich seriali, nie ma. „Szpital Amsterdam” to jest jakieś nieporozumienie, a nie serial medyczny. 

Mangusta gubi zęby i przynosi mi na wymianę albo wrzuca do kapci. Chyba uważa, że jestem taką psią Wróżką Zębuszką i dostanie w zamian coś  fajnego do żucia (i dostaje, chociaż najbardziej by chciała pańciowego crocsa albo – excuse le mot –  ptasie gówno z ogródka).

Oraz od dwóch dni mamy zagadnienie – u sąsiada za płotem leży fioletowa piłka. Bardzo blisko, ale PO DRUGIEJ STRONIE. Od dwóch dni Mangusta przystaje w tym miejscu, wpatruje się w piłkę i trzęsie się z pożądania. Muszę z nią przeprowadzić poważną rozmowę na temat prawa własności – była gdzieś taka książka „Jak rozmawiać ze swoim psem o kapitalizmie”. A może chodziło o homoseksualizm?… To drugie nam się chwilowo nie przyda, chociaż kto wie. Jamniki są z natury ciekawe, otwarte i wszechstronne. Dziś na przykład zebrało się jej na studiowanie fizyki, a konkretnie elektryczności (próbuje spożyć zasilacz do komputera). 

O proszę – i wyszła klamra kompozycyjna: na początku elektryczność i na końcu też. 

O GUMOWEJ KACZCE I UPADKU CYWILIZACJI

A zatem.

Byłyśmy na pierwszym Mangusty groomingu, bo podobno trzeba wyskubać szczeniaczkowy włos, żeby mógł rosnąć dorosły. 

Mangusta była super dzielna, kiedy pani skubała ją przez półtorej godziny jak kaczkę. I zrobiło się śmiesznie, bo z kłębka kurzu spod szafy wyłonił się mały jamniczek! I przestała wyglądać jak gorylek, kiedy siada. Spoko, zaraz znowu zarośnie.

W każdym razie było miło, pani skubaczka ma akurat szczeniaki westa i opowiadała, jak im myje tyłki dwa razy dziennie.

– No widzisz, a ty narzekasz! – podsumowała Zebra.

Z tym, że ja absolutnie nie narzekam, tylko NIE NADĄŻAM. Z usuniętym zbędnym owłosieniem Mangusta ma teraz do setki mniej niż bolid Hamiltona i wchodzi w nadświetlną, zanim ja w ogóle zdążę założyć buty. 

Na dodatek jestem od kilku dni Kobietą z Piszczącą Kieszenią (to prawie jak Kobieta z Pieńkiem z Twin Peaks, nie?). Ponieważ jedyną metodą, żeby wyciągnąć Mangustę z krzaków przy płocie, okazała się gumowa piszcząca kaczuszka. W krzakach nie mam do niej dostępu i może coś zeżreć (na przykład jagody cisu, a ja dopiero co zamawiałam kremację i naprawdę chwilowo wystarczy), jak również znaleźć dziurę w siatce i wizytować sąsiada, który może sobie tego nie życzyć. Bo ludzie są różni po prostu. Już z jednej dziury ją wyciągnęłam za dupę, kiedy 3/4 Mangusty opuściło posesję – a kto wie, ile dziur tam jest; tej łasicy wystarczy lekko odgięta siatka.

A więc kiedy zamieszanie w krzakach się przedłuża – wkraczam ja, wyciągam z piszczącej kieszeni kaczkę i ją rzucam, Mangusta za nią biegnie i wszystko się kończy szczęśliwie. Bo już kilka razy prawie się popłakałam z bezsilności, zwłaszcza po ciemku nie ma siły, żeby ją znaleźć w tych krzakach. Muszę nabyć świecącą obrożę. Gumowa Kaczka bohaterem domowego ogniska! 

(Artykuł: Majtki dla psa z falbanką. Nasza cywilizacja musi upaść, nie widzę innego wyjścia). (Widziałam jeszcze z tej samej kategorii „Szampan dla psa lub kota”).

Jeśli chodzi o odmęty Internetu, to ostatnio z wypiekami oglądam filmiki a) z koreańskich stołówek (o matko, o matko jedyna – WSZYSTKO bym zjadła, może z wyjątkiem sałatki z surowej ośmiornicy, tylko dlaczego tak maleńko kimchi sobie nakładają? Jedną kosteczkę zaledwie?) oraz b) jak jedna pani przygotowuje posiłki dla swoich dzieci – ona ma 23 lata, a dzieci ma czwórkę. I jedzie te śniadania i lunche taśmowo, jak w małej stołówce. W komentarzach dwie frakcje: „Bless you, karmisz swoje dzieci domowym jedzeniem” oraz „Dlaczego dajesz dzieciom same przetworzone świństwa” – bo faktem jest, że większość produktów ma z paczek / puszek / słoików. Nie wiem dlaczego, ale wciąga mnie to bardziej, niż niejeden serial.

Totalnie nie mam pomysłu na prezent dla mojej siostrzenicy, która nagle i znienacka zrobiła się wczesną nastolatką i – jak to bywa z nastolatkami – jest TRUDNA. I już nie wystarczy sukieneczka z Desiguala z motylkiem albo cekinkami, cholera jasna. Po co te dzieci rosną, ja się pytam?

O PIERWSZYM ŚNIEGU I KALIMBIE

Spadł pierwszy śnieg Mangusty.

Początkowe wrażenie: niezachwycona. Toaleta odbyła się w garażu.

Ale później zainteresowała się tym białym, co leży – skakała jak miniantylopa oraz oczywiście – jadła śnieg. Ona WSZYSTKO zjada – albo przynajmniej próbuje. Tak więc w weekend jadła śnieg i próbowała zjeść sikorkę, które chyba właśnie przyleciały, bo w ogródku jest ich zatrzęsienie. Widziane psim okiem muszą wyglądać na bardzo smaczne, bo Mangusta je gania.

Nareszcie obejrzałam „Bodies” na Netflixie – całkiem zacne, lubię takie opowieści. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym się nie przypierdoliła do zakończenia – ale paradoksy podróży w czasie tak na mnie działają i nie ma w tym nic dziwnego. Saga o Terminatorze też mnie przyprawia o ból głowy. Przedyskutowawszy z Zuzanką – zgadzam się, że jeśli coś nas wciąga na tyle, żeby na głos dyskutować z telewizorem w czasie projekcji, to jest na plus i tego się trzymajmy.

(Chociaż pamiętam czasy, kiedy jeszcze odbiornik pokazywał program telewizyjny, a nie tylko serwisy streamingowe, i za każdym razem jak pokazywali Kurzajewskiego, to mnie szlag trafiał, głośno przeklinałam i chciałam rzucać w ekran czym popadnie, byle ciężkim i ogólnie wysadzić telewizję w powietrze. No ale wtedy byłam sporo młodsza, może to dlatego. Poza tym siła wyższa już go pokarała Kasią Cichopek.)

„Gad” z Benicio del Toro – przefantastyczny, nie pamiętam, kiedy ostatnio film kryminalny zrobił na mnie takie wrażenie. Chyba „Zodiak” miał podobny nastrój. Autor zdjęć i operatorzy zrobili wspaniałą robotę.

Natomiast biografia Mrożka, przez którą w końcu przebrnęłam – w wielu miejscach autorka (którą poważałam do tej pory) rzuca do czytelnika beztrosko „ale to już było tyle razy opisywane i w tylu publikacjach, że nie będziemy tego przedstawiać”. Serio? Nawet w kilku zdaniach? Ja wiem, że teraz modne są biografie z punktu widzenia autora, i co autor to pomysł, i jeden podmiot biografii może mieć dziewięć różnych żyć, jak kot, albo i więcej, a jak biograf się uprze, to z największej mamei zrobi Jamesa Bonda, ale ja widocznie jestem staromodna i lubię mieć wszystkie wątki w jednym miejscu. 

A w jednym sklepie w dziale „Akcesoria lifestyle” znajduje się „Instrument muzyczny kalimba”. Czyli teraz lajfstajlowo gra się na kalimbie? Matko Boska, jak ja nie nadążam za tym światem. Chociaż po przejrzeniu słów wytypowanych w konkursie na młodzieżowe słowo roku, to tak z połowę 25 lat temu używaliśmy na IRC.

Czy w związku z tym, że spadł śnieg, piec poczuł się niekochany i przestał grzać wodę użytkową? Ależ co za pytanie – to chyba OCZYWISTE, że coś musi odwalić, żebyśmy o nim nie zapomnieli.

O MUZYCE (TFU) RELAKSACYJNEJ

Właśnie wysłuchałam odcinka podcastu Agi Rojek, w którym mąż i ojciec rodziny wstał o piątej rano, zszedł do garażu po młotek i zatłukł nim żonę, następnie próbował zatłuc córkę, ale nie trafił, a na koniec nałykał się barbituranów i zszedł z tego łez padołu, zanim zdążyli go zapytać o powód. Srsly – mężczyźni i ich rozwiązywanie problemów. Z kolei N. też jest wielkim zwolennikiem wstawania bardzo wcześnie rano i nie wiem, czy się powinnam obawiać?… Chociaż ostatnio to Mangusta wstaje NAJPIERWSZA i budzi nas skakaniem po łbach.

Moje długoterminowe efekty covid mają się dobrze. Nadal prawie nie czuję zapachów – byłam u fryzjerki i ona mi podtykała pod nos różne rzeczy: miseczkę z rozjaśniaczem, odżywkę, szczotkę spryskaną płynem do dezynfekcji – NIC. Nada! No, może leciutki aromat odżywki, jakby z bardzo daleka. Ponieważ ona też przechodziła covid z utratą smaku, zgodziłyśmy się, że jedynym pozytywem w tym wszystkim jest brak łaknienia. Jak człowiekowi nie pachnie – to nie jest głodny, chyba że po całym dniu niejedzenia zaczynają latać mroczki przed oczami. A jak napiłam się wina, to ono było SŁONE. Słone. Matko jedyna.

I podobno za jakiś czas mi wróci smak, ale niekoniecznie taki jak wcześniej. Nie wiem, czy mnie to pociesza – a jak polubię grochówkę i ciasto z dużą ilością kremu albo rodzynki w serniku? To zupełnie jakby mi się tożsamość zmieniła. 

Nie wiem dlaczego, ale na fejsie wyświetlają mi się posty promocyjne, które ZDECYDOWANIE nie powinny mi się wyświetlać. Ostatni przykład – zaproszenie na lokalne wydarzenie, polegające na słuchaniu muzyki relaksacyjnej w towarzystwie gongów i mis tybetańskich. Nie wiem, czy jestem jedyną osobą, która na samo hasło „muzyka relaksacyjna” dostaje pulsującej żyły – czy jest nas więcej?… W każdym razie po minucie słuchania tego kociokwiku jedyne co miałabym ochotę zrobić z misą relaksacyjną, to założyć ją komuś (już ja wiem, komu – mam listę) na łeb i napieprzać metalowym młotkiem. 

Chociaż po wczorajszym posiedzeniu Sejmu jakby odrobinę złagodniałam (nie na tyle, żeby się rzucić na ajuwerdę i gongi relaksacyjne, oczywiście – ale lekko się rozluźniłam). I ogromne kudos za zdemontowanie tych obrzydliwych w wymowie barierek dookoła budynku. Osiem lat. Osiem lat, które nigdy nie odrosną – tyle, co podstawówka.

Z serii „co ty wiesz o prawdziwych problemach” – jedna pani napisała w komentarzu na fejsie, że ma czwórkę dzieci i każde lubi inny rodzaj makaronu. Kobita musi być MISTRZYNIĄ negocjacji i kompromisów, jak sądzę.

A Mangusta NIE BĘDZIE wychodziła na siusiu, jeśli pada deszcz – nie i już! Wyniesiona pod pachą i postawiona na trawniku wrzuca wsteczny i w trzy sekundy jest w domu. No to już wiem, co chcę na gwiazdkę – torbę końcówek do mopa.

O SZCZENIACZKU I POMYŚLE NA LISTOPAD

U mnie w sumie nic nowego – już się pogodziłam z tym, że będę kasłać do końca życia. Syropu piję już drugą dużą flachę, niby inny smak – zgadzam się, tamten  był WSTRĘTNY, a ten OHYDNY. Gdzie są pyszne syropki mojego dzieciństwa, na przykład Pini? Tussipect też był fajny, za to flegamina – wybitnie rzygogenna. 

Mojej ciotce też się jakoś ostatnio pogorszył nastrój – to znaczy, nadal dzwoni AKURAT wtedy, kiedy nie mogę odebrać (myję głowę albo pies ma robione USG), to się nie zmieniło. Ale kiedyś często miała jakieś lokalne plotki albo wydarzenia ze sklepu czy autobusu, a teraz dzwoni, żeby a) powiedzieć, co ją boli (w skrócie – wszystko, ale wymienia szczegółowo i dość długo to trwa) oraz b) kto umarł. Bo z koleżanką siedzą w internecie na stronie domu pogrzebowego i studiują nekrologi. Codziennie. W dodatku czasem się pomylą („A nie, czekaj, to nie może być ojciec X, bo ma XX lat, czyli tylko 12 lat jest od niego starszy, no to chyba jakiś inny Piotr”).

Może to przez ten listopad. 

Szczeniaczek mi skacze po łbie od 5.14 – gubi mleczne zęby, jest taka pocieszna szczerbata, tylko że lubi gryźć dziwne rzeczy, bo ją chyba dziąsła swędzą. Ostatnio najbardziej ukochany jest drewniany kwietnik na półpiętrze – piłuje listewki jak mały zawzięty bóbr (widocznie wygodniej gryźć, niż listwy przypodłogowe, które też próbowała degustować, a z kolei nogi krzeseł NA SZCZĘŚCIE są za grube i nie mieszczą się do pyska). Rośnie i jest coraz fajniejsza – coraz lepiej się rozumiemy, chociaż odnoszę wrażenie, że rozumieć to ona mnie rozumie całkowicie, tylko częściowo ma w dupie i na przykład takie „Mangunia, chodź tutaj”, kiedy akurat popierdala z ukradzionym kawałkiem kory po krzakach, to wiadomo że nie słyszy. 

(W zasadzie ma tylko jedną wadę –  nie jest Szczypawką.)

I uczymy się chodzić na smyczy – pięknie chodzi wachlarzem całą szerokością chodnika i zmienia kierunek NIEOCZEKIWANIE. Już kilka razy byłabym się wywaliła przez tego małego tasmańskiego diabła.

No i skończyłam wszystkie dostępne w tłumaczeniu kryminały Ruth Ware – dwa niezłe, jeden może być i trzy mocno takie sobie. A teraz nie wiem co czytać, bo wszystko mnie denerwuje. Biografię Mrożka mam, ale wkurwiły mnie analizy reportażu z Nowej Huty i jakoś tak. I nie mam pomysłu co dalej. A może coś SPEKTAKULARNEGO – na przykład, powtórkę dzieł Rodziewiczówny? Albo Judith Kranzt – moja ciotka ma całą serię z lat 90-tych, „Księżniczkę Daisy”, „Córkę Mistrala” i tak dalej. No nie mówcie, że to zły pomysł na listopad!

PS. N. przyniósł mi dwa wielkie opakowania słomki ptysiowej. Chyba chce mnie utuczyć – jak Baba Jaga – i sprzedać na biomasę. Bo mam nadzieję, że nie na karmę dla psów – żadnemu psu na świecie tak źle nie życzę!…

O ZJADANIU BIEDRONEK I KASZLU

Otóż kupiłam sobie koszulę haftowaną w słonie. Urocza jest, w ogóle mam hopla na punkcie haftowanych koszul. No i chyba będzie do trumny, bo jakoś zaraza NIE ZAMIERZA mnie opuścić, ledwo łażę i cały czas mam suchy, męczący kaszel. Chociaż tfu tfu odpukać, jeden wyjątkowo paskudny syrop wydaje się pomagać (prawie nie czuję smaku, jakieś takie zaledwie obrzeża, a ten syrop odbieram jako WSTRĘTNY – ciekawe, jak smakuje w pełnym spektrum).

Poprosiłam koleżanki, żeby przypilnowały N., żeby mnie jakoś sensownie ubrał do trumny, na pewno w nic co pogrubia. A one – jak chcesz cos konkretnego, to musisz to sobie NASZYKOWAC I OPISAĆ. No dobrze, zastanowię się, te słonie czy coś innego.

Pozostając w tematyce funeralnej – szkoda Chandlera z „Przyjaciół”. Jednak – jak doszłyśmy do wniosku z Zebrą – trzeba wiedzieć, kiedy się przerzucić z narkotyków na marchewkę, patrz Mick Jagger. Albo brać cos innego, niż opioidy popijane wódką – najwyraźniej to nienajlepsze połączenie.

No i na dodatek czytam książkę Zyty Rudzkiej, co dostała Nike w tym roku – taki optymistyczny tytuł, a lektura jednak przygnębiająca. Fajny język, taki musujący, ale tematyka smutna i jakoś przez nią brnę, zamiast miło spędzać czas. W związku z czym, żeby przegryźć czymś lżejszym, zarzuciłam sobie kolejny kryminał Ruth Ware „Kobieta z kabiny dziesiątej”. I co? MASAKRA. Bohaterka cały czas snuje się po luksusowym jachcie (opisy bujania na morzu i robi mi się niedobrze), jęczy, że jest taaaaka zmęczona i śpiąca, ale zamiast położyć się w swojej kajucie i przespać, to pije alkohol i szuka draki. Przeczytam do końca, ale z rezerwą (i kaszlem).

Szczeniaczek Mangusta daje nam popalić i ewidentnie jedzie na urodzie – jak większość szczeniaczków. Gdyby nie była taka śliczna i rozbrajająca, to bym ją chyba trzymała związaną w klatce, małego łobuza. Wczoraj na koniec męczącego dnia, pełnego sprzątania kałuż, wyciągania zabawek spod mebli, grzebania w psim pysku i ścigania się ze szczeniaczkiem po krzakach – zeżarła biedronkę i zaczęła się ślinić. Nie wiedziałam, że psy się pienią po spotkaniu kulinarnym z biedronką – no ale już wiem. Lucky me.

Mam taki pomysł, żeby ufarbować Manguście na Halloween białą pręgę przez środek grzbietu i ogona, żeby wyglądała jak Pepe le Swąd. Prawda, że byłoby pięknie?

Na dodatek  jest zatrzęsienie nowych seriali, a ja w czarnej dupie – nie mam siły oglądać przez ten cement w czaszce. Koleżanka pyta, czy już widziałam Usherów – a ja mam mózg jak owinięty watą, czuję jak się zapuszczam intelektualnie i porastam chrobotkiem reniferowym. Wyjątkowo paskudną pamiątkę z wakacji sobie w tym roku przywiozłam.

O NIEMODNEJ CHOROBIE

No więc jakoś pod koniec tygodnia straciłam węch (100%) oraz smak (jakieś 94%). Nawet się nie zdenerwowałam, bo jednocześnie straciłam apetyt, co mi tylko wyjdzie na dobre, ale jakoś tak mi się zrobiło PRZYKRO. Bo wygląda na to, ze jednak w końcu mam covid. TERAZ! Teraz, kiedy już jest passę, demode i wszyscy go mają w dupie. Taka moja karma, że zawsze się jakoś ciągnę w ogonie (statystycznie i nie tylko). Jak sąsiadka z ulicy miała covid, kiedy był modny, to dwa razy dziennie przyjeżdżała do niej policja i w ogóle było WOW. A do mnie to nawet ochotnicza straż obywatelska nie przyjedzie, bo wszyscy są zajęci zmianą władzy i w dupie mają covidowych maruderów, niech sobie sami radzą.

Ja to zawsze jestem jak ten Kłapouchy z Kubusia Puchatka – smutny, wilgotny i zgubił ogon. I na dodatek okropnie kaszlę – gdyby nie ten kaszel, to w ogóle bym nie narzekała, a tak to jeszcze mi się zrobi sześciopak na brzuchu i będę się musiała gęsto tłumaczyć, że to nie moja wina i w ogóle wstyd. 

A nie, wróć – czipsy octowe w Żabce kupiłam! Ale ich nie jem, bo nie czuję smaku, więc równie dobrze mogę sobie pożuć pudełko od butów. 

Nie mam siły biegać za Mangustą.

A żeby nie było całkiem pesymistycznie – to i tak z niemodnych chorób wolę covid, niż syfilis albo szkarlatynę. 

O TYM, ŻE NARESZCIE PLUS ZARAZA (ALE INNA)

No oczywiście – wolna Polska, a ja z legionellą. Ładnie się zapowiada! Chociaż może właśnie – co najgorsze, to na początku, a później już z górki. No zobaczymy.

W każdym razie – pierwszy raz w tym roku na wakacjach było ZA GORĄCO. W związku z czym mój mąż szafował klimatyzacją w domu (i zagrodzie) i samochodzie, a ja klimatyzacji nie cierpię. Jak widać – z wzajemnością. Od połowy tygodnia byłam jakaś lekko nieswoja, a na sam koniec TAK mi przywaliło, z gorączką włącznie, że modliłam się, żeby do samolotu mnie wpuścili. Lot przeżyłam wyłącznie dzięki cukierkom Halls o smakach limonka oraz miód i cytryna. 

Klimatyzacja to wymysł Szatana i koncernów farmaceutycznych, oświadczam niniejszym (zresztą było w „Przejrzeć Harry’ego” – oczywiście, że w piekle mają klimatyzację).

I nadal kaszlę i mam cement w czaszce, ale i tak oddycha mi się lepiej, niż przez ostatnie osiem lat. Coś niesamowitego. Aż się popłakałam troszeczkę  – jak Emma Thompson w „Rozważnej i romantycznej”, kiedy się dowiedziała, że Hugh Grant się nie ożenił. 

Jeśli ktoś szuka książki na plażę, to polecam „Co by pan zrobił na moim miejscu?” – przypadki niemieckiego neurochirurga. Bardzo obrazowe opisy wielogodzinnych operacji, ze szczegółami, co się robi jakim narzędziem, a już operacje z wybudzeniem to chyba najstraszliwszy horror, jaki ostatnio czytałam. Przeplatane urokliwymi stwierdzeniami w stylu „Przed zamknięciem wypełniliśmy miejsce po guzie, wielkości mniej więcej mandarynki, solą fizjologiczną”. 

Ja wiem, że musimy wszyscy stać się lepszymi ludźmi i w ogóle, ale mogę jeszcze przez jakiś czas używać określenia „te kurwy dworcowe”? Bo trauma nie puszcza tak od razu.

PS. Będąc u Zebry, Mangusta się zbiesiła i nie chce sikać w ogródku. Muszę gada od nowa uczyć.

O BRAKU PERSPEKTYW I ROZWOJU SZCZENIACZKA

Wczoraj spędziłam sporo czasu na Pudelku, analizując artykuł z wypowiedziami Caroline Derpienski z programu „Damy i wieśniaczki”. Moja koleżanka to ogląda, a jest jedną z najinteligentniejszych osób jakie znam – więc coś musi w tym być. Dla mnie takie programy są nie do przeskoczenia z uwagi na dreszcze zażenowania, jakie czuję – jak to się teraz mówi, cringe. A ona twierdzi, że mimo że widać, że to na maksa wyreżyserowane, to z ludzi niechcący wychodzą takie rzeczy, że to się w głowie nie mieści i choćby dlatego warto. 

Jak słowo daję, mam maluteńką mikronadziejkę, że to jest jakiś eksperyment społeczno – socjologiczny. Że gdzieś tam jest drugie dno i ktoś kiedyś powie A KUKU, a wszyscy UFF, czyli O TO chodziło. Oczywiście jednocześnie zdaję sobie sprawę, że to nierealne i się samooszukuję i że w dzisiejszych czasach nie ma granic obciachu ani rzeczy, których ludzie nie zrobią, żeby zwrócić na siebie uwagę (a dno jest jedno i to wprost przed naszymi oczami). Nie ma już nadziei dla naszej cywilizacji i może i dobrze – po nas przyjdą meduzy, też nie mają mózgów, a przynajmniej są ładne i półprzezroczyste.

Natomiast co u szczeniaczka.

Mangusta już prawie, prawie nauczyła się mówić, że chce wyjść na siusiu, a ja ją prawie zrozumiałam – aż tu nagle skończyła się ładna pogoda, w nocy była burza, nie mieliśmy prądu cały dzień, zaczął padać deszcz – i pieseczek na mokrą trawę sikać NIE BĘDZIE. Nie będzie i już! I nie wyjdzie z domu, jeśli pada. I mamy tak zwany regres. 

Przy czym deszcz nie przeszkadza jej ganiać po mokrych krzakach – zwłaszcza po śniadaniu uwielbia się ze mną bawić w tak zwaną pogoń Apacza dookoła sracza –  czterdzieści minut zapierdziela w kółka i ósemki po ogródku. A ja, naturalnie w piżamie, próbuję jej od czasu do czasu wyrwać z pyska obrzydliwego ślimola bez skorupy (bo na liście, patyki i mech już przestałam zwracać uwagę, bo bym oszalała – ale ślimaki JESZCZE próbuję rekwirować). 

Poza tym – nauczyła się wchodzić po schodach (schodzić jeszcze nie) i aktualnie mam okrągłe ZERO prywatności, bo do łazienki na górze też już przychodzi i próbuje wyważyć drzwi, jeśli je zamknę. Serio, drapie albo łomocze do drzwi i jednocześnie szczeka. Więc myję głowę z radośnie podskakującym dookoła kłębkiem sierści i zębów, który próbuje mi ukraść kapcie albo przynajmniej łapie ręcznik i z nim ucieka. 

I jest śliczna i ma taki różowy brzuszek i wszyscy piszczą na jej widok, a ja bym wolała, żeby już była duża, mądra i z brodą, bo uwielbiam dziewczyny z brodą. I żeby można z nią było usiąść i pogadać. 

O WEEKENDZIE I LEJĄCYM SZCZENIACZKU

No więc, wyjechaliśmy z przyjaciółmi na weekend, od dawna zaplanowany i zadatkowany, a Mangustę zostawiliśmy u Zebry. Co ja się nasłuchałam, że tylko ona się umie opiekować małymi dziećmi i szczeniakami, u nich dopiero pies będzie zaopiekowany, ja się nie znam, a Mangusta nareszcie trafi w dobre ręce i niech sobie jadę i się nie przejmuję, bo maluch będzie w raju.

Pierwszego dnia i do połowy drugiego odbierałam SMS-y o tym, że mała zostaje u nich, oni jej już nie oddadzą i do widzenia.

A przez kolejne dni SMSy brzmiały „KIEDY WRACACIE?”. No więc pytam się, co oszczała. Na co szwagier – „WSZYSTKO”.

(N. mnie pyta, kiedy szczeniaki przestają tak lać, a ja doprawdy nie wiem; mam nadzieję, że jakoś niedługo, bo nie nadążamy z kupowaniem końcówek do mopa).

Natomiast na wyjeździe jak zwykle – w zasadzie to jedliśmy, graliśmy w kości i rozmawialiśmy o życiu (nie swoim, he he). Plus koleżanka pedagog diagnozowała rano na śniadaniach poważne zaburzenia rozwojowe u obecnych w restauracji rodzin z dzieciulkami. Chociaż w zasadzie już i tak wszyscy dawno doszliśmy do wniosku, że nasza cywilizacja nie ma szans na przetrwanie, więc krojenie ośmiolatkom bułeczek w kostkę w zasadzie niewiele zmienia.

Ale muszę przyznać, że jednak trochę się na przyrodę obraziłam – z każdego spaceru z lasu każdy wracał cały w malutkich pajączkach (nie kleszczach, na szczęście, ale WTF?…). Trzeba było zmieniać odzież i brać prysznic, żeby się tego towaru pozbyć, a i tak przez resztę dnia człowiek się nerwowo drapał i miał wrażenie, że cos mu łazi za uchem.

A ja zaczęłam już trzeci kryminał Ruth Ware – dobrze się czytają. I zgadzam się, że aplikacja typu SMART HOME to jest świetny materiał na horrory -ja bym zwariowała w takim domu w trzy dni. Z lejącym szczeniaczkiem też nie jest różowo, ale przynajmniej taki szczeniaczek się do człowieka przytula (kiedy człowiek już wytrze wszystkie kałuże).