O MUZYCE (TFU) RELAKSACYJNEJ

Właśnie wysłuchałam odcinka podcastu Agi Rojek, w którym mąż i ojciec rodziny wstał o piątej rano, zszedł do garażu po młotek i zatłukł nim żonę, następnie próbował zatłuc córkę, ale nie trafił, a na koniec nałykał się barbituranów i zszedł z tego łez padołu, zanim zdążyli go zapytać o powód. Srsly – mężczyźni i ich rozwiązywanie problemów. Z kolei N. też jest wielkim zwolennikiem wstawania bardzo wcześnie rano i nie wiem, czy się powinnam obawiać?… Chociaż ostatnio to Mangusta wstaje NAJPIERWSZA i budzi nas skakaniem po łbach.

Moje długoterminowe efekty covid mają się dobrze. Nadal prawie nie czuję zapachów – byłam u fryzjerki i ona mi podtykała pod nos różne rzeczy: miseczkę z rozjaśniaczem, odżywkę, szczotkę spryskaną płynem do dezynfekcji – NIC. Nada! No, może leciutki aromat odżywki, jakby z bardzo daleka. Ponieważ ona też przechodziła covid z utratą smaku, zgodziłyśmy się, że jedynym pozytywem w tym wszystkim jest brak łaknienia. Jak człowiekowi nie pachnie – to nie jest głodny, chyba że po całym dniu niejedzenia zaczynają latać mroczki przed oczami. A jak napiłam się wina, to ono było SŁONE. Słone. Matko jedyna.

I podobno za jakiś czas mi wróci smak, ale niekoniecznie taki jak wcześniej. Nie wiem, czy mnie to pociesza – a jak polubię grochówkę i ciasto z dużą ilością kremu albo rodzynki w serniku? To zupełnie jakby mi się tożsamość zmieniła. 

Nie wiem dlaczego, ale na fejsie wyświetlają mi się posty promocyjne, które ZDECYDOWANIE nie powinny mi się wyświetlać. Ostatni przykład – zaproszenie na lokalne wydarzenie, polegające na słuchaniu muzyki relaksacyjnej w towarzystwie gongów i mis tybetańskich. Nie wiem, czy jestem jedyną osobą, która na samo hasło „muzyka relaksacyjna” dostaje pulsującej żyły – czy jest nas więcej?… W każdym razie po minucie słuchania tego kociokwiku jedyne co miałabym ochotę zrobić z misą relaksacyjną, to założyć ją komuś (już ja wiem, komu – mam listę) na łeb i napieprzać metalowym młotkiem. 

Chociaż po wczorajszym posiedzeniu Sejmu jakby odrobinę złagodniałam (nie na tyle, żeby się rzucić na ajuwerdę i gongi relaksacyjne, oczywiście – ale lekko się rozluźniłam). I ogromne kudos za zdemontowanie tych obrzydliwych w wymowie barierek dookoła budynku. Osiem lat. Osiem lat, które nigdy nie odrosną – tyle, co podstawówka.

Z serii „co ty wiesz o prawdziwych problemach” – jedna pani napisała w komentarzu na fejsie, że ma czwórkę dzieci i każde lubi inny rodzaj makaronu. Kobita musi być MISTRZYNIĄ negocjacji i kompromisów, jak sądzę.

A Mangusta NIE BĘDZIE wychodziła na siusiu, jeśli pada deszcz – nie i już! Wyniesiona pod pachą i postawiona na trawniku wrzuca wsteczny i w trzy sekundy jest w domu. No to już wiem, co chcę na gwiazdkę – torbę końcówek do mopa.

O SZCZENIACZKU I POMYŚLE NA LISTOPAD

U mnie w sumie nic nowego – już się pogodziłam z tym, że będę kasłać do końca życia. Syropu piję już drugą dużą flachę, niby inny smak – zgadzam się, tamten  był WSTRĘTNY, a ten OHYDNY. Gdzie są pyszne syropki mojego dzieciństwa, na przykład Pini? Tussipect też był fajny, za to flegamina – wybitnie rzygogenna. 

Mojej ciotce też się jakoś ostatnio pogorszył nastrój – to znaczy, nadal dzwoni AKURAT wtedy, kiedy nie mogę odebrać (myję głowę albo pies ma robione USG), to się nie zmieniło. Ale kiedyś często miała jakieś lokalne plotki albo wydarzenia ze sklepu czy autobusu, a teraz dzwoni, żeby a) powiedzieć, co ją boli (w skrócie – wszystko, ale wymienia szczegółowo i dość długo to trwa) oraz b) kto umarł. Bo z koleżanką siedzą w internecie na stronie domu pogrzebowego i studiują nekrologi. Codziennie. W dodatku czasem się pomylą („A nie, czekaj, to nie może być ojciec X, bo ma XX lat, czyli tylko 12 lat jest od niego starszy, no to chyba jakiś inny Piotr”).

Może to przez ten listopad. 

Szczeniaczek mi skacze po łbie od 5.14 – gubi mleczne zęby, jest taka pocieszna szczerbata, tylko że lubi gryźć dziwne rzeczy, bo ją chyba dziąsła swędzą. Ostatnio najbardziej ukochany jest drewniany kwietnik na półpiętrze – piłuje listewki jak mały zawzięty bóbr (widocznie wygodniej gryźć, niż listwy przypodłogowe, które też próbowała degustować, a z kolei nogi krzeseł NA SZCZĘŚCIE są za grube i nie mieszczą się do pyska). Rośnie i jest coraz fajniejsza – coraz lepiej się rozumiemy, chociaż odnoszę wrażenie, że rozumieć to ona mnie rozumie całkowicie, tylko częściowo ma w dupie i na przykład takie „Mangunia, chodź tutaj”, kiedy akurat popierdala z ukradzionym kawałkiem kory po krzakach, to wiadomo że nie słyszy. 

(W zasadzie ma tylko jedną wadę –  nie jest Szczypawką.)

I uczymy się chodzić na smyczy – pięknie chodzi wachlarzem całą szerokością chodnika i zmienia kierunek NIEOCZEKIWANIE. Już kilka razy byłabym się wywaliła przez tego małego tasmańskiego diabła.

No i skończyłam wszystkie dostępne w tłumaczeniu kryminały Ruth Ware – dwa niezłe, jeden może być i trzy mocno takie sobie. A teraz nie wiem co czytać, bo wszystko mnie denerwuje. Biografię Mrożka mam, ale wkurwiły mnie analizy reportażu z Nowej Huty i jakoś tak. I nie mam pomysłu co dalej. A może coś SPEKTAKULARNEGO – na przykład, powtórkę dzieł Rodziewiczówny? Albo Judith Kranzt – moja ciotka ma całą serię z lat 90-tych, „Księżniczkę Daisy”, „Córkę Mistrala” i tak dalej. No nie mówcie, że to zły pomysł na listopad!

PS. N. przyniósł mi dwa wielkie opakowania słomki ptysiowej. Chyba chce mnie utuczyć – jak Baba Jaga – i sprzedać na biomasę. Bo mam nadzieję, że nie na karmę dla psów – żadnemu psu na świecie tak źle nie życzę!…

O ZJADANIU BIEDRONEK I KASZLU

Otóż kupiłam sobie koszulę haftowaną w słonie. Urocza jest, w ogóle mam hopla na punkcie haftowanych koszul. No i chyba będzie do trumny, bo jakoś zaraza NIE ZAMIERZA mnie opuścić, ledwo łażę i cały czas mam suchy, męczący kaszel. Chociaż tfu tfu odpukać, jeden wyjątkowo paskudny syrop wydaje się pomagać (prawie nie czuję smaku, jakieś takie zaledwie obrzeża, a ten syrop odbieram jako WSTRĘTNY – ciekawe, jak smakuje w pełnym spektrum).

Poprosiłam koleżanki, żeby przypilnowały N., żeby mnie jakoś sensownie ubrał do trumny, na pewno w nic co pogrubia. A one – jak chcesz cos konkretnego, to musisz to sobie NASZYKOWAC I OPISAĆ. No dobrze, zastanowię się, te słonie czy coś innego.

Pozostając w tematyce funeralnej – szkoda Chandlera z „Przyjaciół”. Jednak – jak doszłyśmy do wniosku z Zebrą – trzeba wiedzieć, kiedy się przerzucić z narkotyków na marchewkę, patrz Mick Jagger. Albo brać cos innego, niż opioidy popijane wódką – najwyraźniej to nienajlepsze połączenie.

No i na dodatek czytam książkę Zyty Rudzkiej, co dostała Nike w tym roku – taki optymistyczny tytuł, a lektura jednak przygnębiająca. Fajny język, taki musujący, ale tematyka smutna i jakoś przez nią brnę, zamiast miło spędzać czas. W związku z czym, żeby przegryźć czymś lżejszym, zarzuciłam sobie kolejny kryminał Ruth Ware „Kobieta z kabiny dziesiątej”. I co? MASAKRA. Bohaterka cały czas snuje się po luksusowym jachcie (opisy bujania na morzu i robi mi się niedobrze), jęczy, że jest taaaaka zmęczona i śpiąca, ale zamiast położyć się w swojej kajucie i przespać, to pije alkohol i szuka draki. Przeczytam do końca, ale z rezerwą (i kaszlem).

Szczeniaczek Mangusta daje nam popalić i ewidentnie jedzie na urodzie – jak większość szczeniaczków. Gdyby nie była taka śliczna i rozbrajająca, to bym ją chyba trzymała związaną w klatce, małego łobuza. Wczoraj na koniec męczącego dnia, pełnego sprzątania kałuż, wyciągania zabawek spod mebli, grzebania w psim pysku i ścigania się ze szczeniaczkiem po krzakach – zeżarła biedronkę i zaczęła się ślinić. Nie wiedziałam, że psy się pienią po spotkaniu kulinarnym z biedronką – no ale już wiem. Lucky me.

Mam taki pomysł, żeby ufarbować Manguście na Halloween białą pręgę przez środek grzbietu i ogona, żeby wyglądała jak Pepe le Swąd. Prawda, że byłoby pięknie?

Na dodatek  jest zatrzęsienie nowych seriali, a ja w czarnej dupie – nie mam siły oglądać przez ten cement w czaszce. Koleżanka pyta, czy już widziałam Usherów – a ja mam mózg jak owinięty watą, czuję jak się zapuszczam intelektualnie i porastam chrobotkiem reniferowym. Wyjątkowo paskudną pamiątkę z wakacji sobie w tym roku przywiozłam.

O NIEMODNEJ CHOROBIE

No więc jakoś pod koniec tygodnia straciłam węch (100%) oraz smak (jakieś 94%). Nawet się nie zdenerwowałam, bo jednocześnie straciłam apetyt, co mi tylko wyjdzie na dobre, ale jakoś tak mi się zrobiło PRZYKRO. Bo wygląda na to, ze jednak w końcu mam covid. TERAZ! Teraz, kiedy już jest passę, demode i wszyscy go mają w dupie. Taka moja karma, że zawsze się jakoś ciągnę w ogonie (statystycznie i nie tylko). Jak sąsiadka z ulicy miała covid, kiedy był modny, to dwa razy dziennie przyjeżdżała do niej policja i w ogóle było WOW. A do mnie to nawet ochotnicza straż obywatelska nie przyjedzie, bo wszyscy są zajęci zmianą władzy i w dupie mają covidowych maruderów, niech sobie sami radzą.

Ja to zawsze jestem jak ten Kłapouchy z Kubusia Puchatka – smutny, wilgotny i zgubił ogon. I na dodatek okropnie kaszlę – gdyby nie ten kaszel, to w ogóle bym nie narzekała, a tak to jeszcze mi się zrobi sześciopak na brzuchu i będę się musiała gęsto tłumaczyć, że to nie moja wina i w ogóle wstyd. 

A nie, wróć – czipsy octowe w Żabce kupiłam! Ale ich nie jem, bo nie czuję smaku, więc równie dobrze mogę sobie pożuć pudełko od butów. 

Nie mam siły biegać za Mangustą.

A żeby nie było całkiem pesymistycznie – to i tak z niemodnych chorób wolę covid, niż syfilis albo szkarlatynę. 

O TYM, ŻE NARESZCIE PLUS ZARAZA (ALE INNA)

No oczywiście – wolna Polska, a ja z legionellą. Ładnie się zapowiada! Chociaż może właśnie – co najgorsze, to na początku, a później już z górki. No zobaczymy.

W każdym razie – pierwszy raz w tym roku na wakacjach było ZA GORĄCO. W związku z czym mój mąż szafował klimatyzacją w domu (i zagrodzie) i samochodzie, a ja klimatyzacji nie cierpię. Jak widać – z wzajemnością. Od połowy tygodnia byłam jakaś lekko nieswoja, a na sam koniec TAK mi przywaliło, z gorączką włącznie, że modliłam się, żeby do samolotu mnie wpuścili. Lot przeżyłam wyłącznie dzięki cukierkom Halls o smakach limonka oraz miód i cytryna. 

Klimatyzacja to wymysł Szatana i koncernów farmaceutycznych, oświadczam niniejszym (zresztą było w „Przejrzeć Harry’ego” – oczywiście, że w piekle mają klimatyzację).

I nadal kaszlę i mam cement w czaszce, ale i tak oddycha mi się lepiej, niż przez ostatnie osiem lat. Coś niesamowitego. Aż się popłakałam troszeczkę  – jak Emma Thompson w „Rozważnej i romantycznej”, kiedy się dowiedziała, że Hugh Grant się nie ożenił. 

Jeśli ktoś szuka książki na plażę, to polecam „Co by pan zrobił na moim miejscu?” – przypadki niemieckiego neurochirurga. Bardzo obrazowe opisy wielogodzinnych operacji, ze szczegółami, co się robi jakim narzędziem, a już operacje z wybudzeniem to chyba najstraszliwszy horror, jaki ostatnio czytałam. Przeplatane urokliwymi stwierdzeniami w stylu „Przed zamknięciem wypełniliśmy miejsce po guzie, wielkości mniej więcej mandarynki, solą fizjologiczną”. 

Ja wiem, że musimy wszyscy stać się lepszymi ludźmi i w ogóle, ale mogę jeszcze przez jakiś czas używać określenia „te kurwy dworcowe”? Bo trauma nie puszcza tak od razu.

PS. Będąc u Zebry, Mangusta się zbiesiła i nie chce sikać w ogródku. Muszę gada od nowa uczyć.

O BRAKU PERSPEKTYW I ROZWOJU SZCZENIACZKA

Wczoraj spędziłam sporo czasu na Pudelku, analizując artykuł z wypowiedziami Caroline Derpienski z programu „Damy i wieśniaczki”. Moja koleżanka to ogląda, a jest jedną z najinteligentniejszych osób jakie znam – więc coś musi w tym być. Dla mnie takie programy są nie do przeskoczenia z uwagi na dreszcze zażenowania, jakie czuję – jak to się teraz mówi, cringe. A ona twierdzi, że mimo że widać, że to na maksa wyreżyserowane, to z ludzi niechcący wychodzą takie rzeczy, że to się w głowie nie mieści i choćby dlatego warto. 

Jak słowo daję, mam maluteńką mikronadziejkę, że to jest jakiś eksperyment społeczno – socjologiczny. Że gdzieś tam jest drugie dno i ktoś kiedyś powie A KUKU, a wszyscy UFF, czyli O TO chodziło. Oczywiście jednocześnie zdaję sobie sprawę, że to nierealne i się samooszukuję i że w dzisiejszych czasach nie ma granic obciachu ani rzeczy, których ludzie nie zrobią, żeby zwrócić na siebie uwagę (a dno jest jedno i to wprost przed naszymi oczami). Nie ma już nadziei dla naszej cywilizacji i może i dobrze – po nas przyjdą meduzy, też nie mają mózgów, a przynajmniej są ładne i półprzezroczyste.

Natomiast co u szczeniaczka.

Mangusta już prawie, prawie nauczyła się mówić, że chce wyjść na siusiu, a ja ją prawie zrozumiałam – aż tu nagle skończyła się ładna pogoda, w nocy była burza, nie mieliśmy prądu cały dzień, zaczął padać deszcz – i pieseczek na mokrą trawę sikać NIE BĘDZIE. Nie będzie i już! I nie wyjdzie z domu, jeśli pada. I mamy tak zwany regres. 

Przy czym deszcz nie przeszkadza jej ganiać po mokrych krzakach – zwłaszcza po śniadaniu uwielbia się ze mną bawić w tak zwaną pogoń Apacza dookoła sracza –  czterdzieści minut zapierdziela w kółka i ósemki po ogródku. A ja, naturalnie w piżamie, próbuję jej od czasu do czasu wyrwać z pyska obrzydliwego ślimola bez skorupy (bo na liście, patyki i mech już przestałam zwracać uwagę, bo bym oszalała – ale ślimaki JESZCZE próbuję rekwirować). 

Poza tym – nauczyła się wchodzić po schodach (schodzić jeszcze nie) i aktualnie mam okrągłe ZERO prywatności, bo do łazienki na górze też już przychodzi i próbuje wyważyć drzwi, jeśli je zamknę. Serio, drapie albo łomocze do drzwi i jednocześnie szczeka. Więc myję głowę z radośnie podskakującym dookoła kłębkiem sierści i zębów, który próbuje mi ukraść kapcie albo przynajmniej łapie ręcznik i z nim ucieka. 

I jest śliczna i ma taki różowy brzuszek i wszyscy piszczą na jej widok, a ja bym wolała, żeby już była duża, mądra i z brodą, bo uwielbiam dziewczyny z brodą. I żeby można z nią było usiąść i pogadać. 

O WEEKENDZIE I LEJĄCYM SZCZENIACZKU

No więc, wyjechaliśmy z przyjaciółmi na weekend, od dawna zaplanowany i zadatkowany, a Mangustę zostawiliśmy u Zebry. Co ja się nasłuchałam, że tylko ona się umie opiekować małymi dziećmi i szczeniakami, u nich dopiero pies będzie zaopiekowany, ja się nie znam, a Mangusta nareszcie trafi w dobre ręce i niech sobie jadę i się nie przejmuję, bo maluch będzie w raju.

Pierwszego dnia i do połowy drugiego odbierałam SMS-y o tym, że mała zostaje u nich, oni jej już nie oddadzą i do widzenia.

A przez kolejne dni SMSy brzmiały „KIEDY WRACACIE?”. No więc pytam się, co oszczała. Na co szwagier – „WSZYSTKO”.

(N. mnie pyta, kiedy szczeniaki przestają tak lać, a ja doprawdy nie wiem; mam nadzieję, że jakoś niedługo, bo nie nadążamy z kupowaniem końcówek do mopa).

Natomiast na wyjeździe jak zwykle – w zasadzie to jedliśmy, graliśmy w kości i rozmawialiśmy o życiu (nie swoim, he he). Plus koleżanka pedagog diagnozowała rano na śniadaniach poważne zaburzenia rozwojowe u obecnych w restauracji rodzin z dzieciulkami. Chociaż w zasadzie już i tak wszyscy dawno doszliśmy do wniosku, że nasza cywilizacja nie ma szans na przetrwanie, więc krojenie ośmiolatkom bułeczek w kostkę w zasadzie niewiele zmienia.

Ale muszę przyznać, że jednak trochę się na przyrodę obraziłam – z każdego spaceru z lasu każdy wracał cały w malutkich pajączkach (nie kleszczach, na szczęście, ale WTF?…). Trzeba było zmieniać odzież i brać prysznic, żeby się tego towaru pozbyć, a i tak przez resztę dnia człowiek się nerwowo drapał i miał wrażenie, że cos mu łazi za uchem.

A ja zaczęłam już trzeci kryminał Ruth Ware – dobrze się czytają. I zgadzam się, że aplikacja typu SMART HOME to jest świetny materiał na horrory -ja bym zwariowała w takim domu w trzy dni. Z lejącym szczeniaczkiem też nie jest różowo, ale przynajmniej taki szczeniaczek się do człowieka przytula (kiedy człowiek już wytrze wszystkie kałuże).

O TYM, KTO KOGO WYPROWADZA NA SPACER

Bonito przysłało mi kryminały z bonusem w postaci planu lekcji, który po drugiej stronie ma tabliczkę mnożenia. Bardzo dziękuję, Bonito, zawsze miałam problemy z mnożeniem przez osiem (a później poznałam Excella i od tamtej pory nasza niczym niezmącona miłość trwa do dziś).

Najpierw rzuciłam się na nowego Kinga, bo zapowiadał się wspaniale: para emerytowanych nauczycieli akademickich porywa młodych ludzi, trzyma w klatce w piwnicy i karmi surową wątróbką (niczego nie zdradzam, to jest zaraz w pierwszym rozdziale). Oho – pomyślałam sobie – brzmi nieźle; chyba wiem, co będę robić na emeryturze! Z tym, że nie mam piwnicy. No naprawdę, nic fajnego człowiek sobie nie może zaplanować, bo ZAWSZE COŚ. No i raczej nie wiadomo, czy będzie mnie stać na wątróbkę, wziąwszy pod uwagę prognozy wysokości przyszłych emerytur.

Podsumowując – „Holly” niezła, lepsza od „Outsidera”, bo bez wezwania na pomoc sił nadprzyrodzonych i / lub pozaziemskich. Co jest zupełnie niepotrzebne, bo ludzie to najgorsze i najpodlejsze, co żyje na ziemi i niczego nie trzeba tłumaczyć demonami.

(Czy muszę dodawać, że tylny dolny róg książki jest obgryziony? To chyba dość oczywiste, prawda?)

Nadal uważam, że za stara jestem na szczeniaczka, chociaż szczeniaczek chyba się dobrze bawi. Głównie wtedy, kiedy buszuje po niedostępnych krzakach, a zrozpaczona pańcia biega dookoła i drze się „Mangusta! Chodź tu do mnie! W tej chwili!”. A Mangusta sobie śmiga w lewo, w prawo i dookoła i szuka, co by tu obrzydliwego znaleźć i zeżreć, a pańci wrzaski jeszcze ją nakręcają. Zostało zakupione chomąto na jej rozmiar (serio – takie szelki dla małych psów, co wyglądają jak chomąto) i kilka razy wyszłyśmy na spacer. Ho, ho! Chwilowo to ona mnie prowadzi na smyczy, a nie na odwrót. Najgorsze, że zbiera pety (wspominałam już, że ludzie to najgorsze co chodzi po ziemi?). Nauka czystości też nam idzie świetnie – próbowałam rozkładać maty, ale zamiast na nie sikać, to je zjada (bardzo dużo białych strzępków WSZĘDZIE). Chociaż w kwestii sikania – coraz częściej mówi, że chce wyjść. Chyba zaczynamy łapać wspólny język.

Ale wyjmowania zielonych gąsienic z malutkiej paszczy, uzbrojonej w diamentowe ząbki jak piła tarczowa, to nie lubię za bardzo. Tym bardziej, że część gąsienic jednak RIP.

I nadal nie mogę złego słowa powiedzieć o pogodzie. Jest tak ładnie, że chyba koniec świata nadchodzi wielkimi krokami.

O TYM, ŻE ZA STARA JESTEM

Co pół godziny dochodzę do wniosku, że za stara już jestem na szczeniaczka, ale niewiele mogę z tym wnioskiem zrobić, bo trzeba wyciągać szczeniaczkowi z gęby różne artefakty / wycierać kałużę na podłodze / rzucać pluszowym bobrem, żeby pobiegała i się zmęczyła i tak dalej. 

N. mi przypomina twardo „Sama chciałaś”. No chciałam. Ja bez jamnika nie funkcjonuję jako osoba. Nawet wyjść na spacer nie umiem bez załącznika na smyczy, bo nie wiem co zrobić z rękami i ogólnie – z całą sobą na takim spacerze. Tylko strasznie ten nowy załącznik ruchliwy i przecieka. 

Zamówiłam do zdegustowania nowe kryminały pani Ruth Ware – podobno nastrojowe, z twistem i w ogóle współczesna Agata Christie. W sumie nie wiem, po co – bo nie bardzo umiem czytać w biegu i / lub wycierając podłogę mopem. A jak leżę wieczorem w łóżku, to Mangusta czyta razem ze mną i obgryza rogi (chyba że dostanie własną książkę – na przykład kartonową metkę od bluzki, tylko później trzeba pozbierać przeżute skrawki). No więc nie wiem, kiedy je przeczytam. Będą leżeć na kupce do przeczytania, a ja się będę ślinić na ich widok.

I była impreza w ten weekend i bardzo prosiłam, żeby nikt nie wspominał o urodzinach, bo to drażliwy temat, ale oczywiście jak zwykle wszyscy mieli mnie w dupie i dostałam prezent. Uwaga, niespodzianka – kieliszek do wina! ZNOWU. Dlaczego ja się ludziom kojarzę z kieliszkami do wina?… Hm, POMYŚLMY. (A kieliszek piękny, duża bombka z meksykańską kolorową czachą i kwiatuszkami, dekoracją na Dia de los Muertos).

Z ciekawych nagłówków z Internetu: „Kanadyjczyk pobił swoją żonę wężem boa. Gadzina zdechła”.

Pierwszy komentarz pod artykułem:

– A co z wężem?…

No właśnie. Też bym chciała wiedzieć!

O DOMU WARIATÓW

Na razie nasza relacja ze szczeniaczkiem Mangustą skupia się na tym, że ona bierze do gęby dosłownie WSZYSTKO, a ja jej to próbuję wydłubać. Mam palce pogryzione do drugich stawów, bo szczeniaczkowe ząbki – szpilki plus entuzjazm. Obawiam się, że Mangusta może dojść do wniosku, że ma na imię „ZOSTAW TO” albo „WYPLUJ TO” albo „CO MASZ W GĘBIE”. Bo to najczęściej ode mnie słyszy.

Wczoraj byliśmy na ostatnim szczepieniu zakaźnym – na moje wyjęczane pytanie dostałam radosną odpowiedź „To tak będzie do stałych zębów!”. Ja mam stałe zęby i mało energii, pani doktor, nie wiem czy dociągnę.

Mangusta codziennie zdobywa jakąś sprawność harcerską – na przykład, zorientowała się, że mieści się pod kanapą i teraz tam chętnie przebywa. Pierwszy raz był wspaniały, bo nie wiem, ile lat nikt tam nie zaglądał (ekhem) i psina wyszła cała w pajęczynach i obwieszona suszkami pająków. Gotowa ruchoma dekoracja na Halloween (oczywiście, że się darłam – zdechłych pająków boję się tak samo, jak żywych).

Ja też zdobywam wiedzę, której naprawdę nie potrzebowałam. Na przykład – że śluz ze ślimaka bez skorupy (zorganizowała go sobie na tarasie w TRZY SEKUNDY – jak? skąd?…) bardzo, ale to bardzo trudno usunąć z psiego pyszczka i noska. Robi się z niego taka twarda galareta, jak dobrze przyklejona uszczelka. 

I tak sobie żyjemy – jak w wiktoriańskim domu wariatów. Tylko szpikulca do lobotomii brakuje.

Zdjęcia? Trudno jej zrobić zdjęcie, bo rusza się z prędkością światła.

Dopiero kiedy uśnie, można złapać ostrość.

Gadam z nią, śpiewam jej piosenki, ale za Szczypawką tęsknię cały czas. 

Ale pogoda, co?