Najgorsze są te grudniowe dni, jak z filmów o zombie: wszyscy czekają aż noc się skończy i nadejdzie dzień, żeby się URATOWAĆ, po czym wstaje dzień i trwa jakieś 37 sekund. Straszne to jest, nawet bez zombie w zestawie. Zresztą po co mi zombie, sama jestem jak zombie. W sumie pobudka o 3 w nocy niczym się nie różni od 7 rano (TAK ZWANE rano), a już na pewno nie od 15.00, bo znowu jest ciemno. I nie, nie poprawiają mi nastroju świąteczne światełka na latarniach, BO NIE.
W dodatku mam pokaleczone tekturą palce, ponieważ N. każe mi ją ESTETYCZNIE składać – żeby ładnie wyglądała w worku recyklingowym, czy co? W każdym razie na moje jęki stwierdził, że mam szczęcie że nie jestem w Japonii, bo tam bym musiała całą tekturę pociąć na jednakowe kawałki, ułożyć w stosik i przewiązać sznureczkiem z włókna bambusowego. Bo inaczej nie odbiorą. I w ogóle skąd mamy nagle tyle tektury?
Oczywiście, z prezentów świątecznych (on się takimi drobiazgami nie zajmuje). Jeden prezent sobie wręczyłam na krzywy ryj trochę wcześniej i czytam Szczygła „Osobisty przewodnik po Pradze”, a N. cały czas pyta, czy już było coś o Vondrackowej (chyba mu się pomyliło z „Ostatnią arystokratką”).
No i masz, tak ładnie szło ostatnio Elonowi Muskowi i znowu mu rakieta wybuchła. Nie ma nic pewnego na tym świecie (i dlatego nie warto się odchudzać i odmawiać sobie kupowania flanelowych piżam).
Idę składać tekturę.
Mój ślubny mówił rano, że wybuch mógł być planowy, bo oni coś tam testowali i raz działał chyba nawet jeden silnik, a nad powierzchnią, przed wybuchem dwa.
Mężczyźni i ich zabawki…
Nas często doprowadzają do wybuchów, rakietę też. Dobrze, że mój chłop nie wysadza sprzętów, tylko czasem mnie wyprowadza z równowagi. Zawsze to taniej wychodzi.