O WYPOCZYNKU W TROPIKACH TROCHĘ A REBOURS

Czy ktoś jeszcze zmarzł na Teneryfie? Bo może jest nas więcej i ja niepotrzebnie histeryzuję. Nie było ani jednego dnia bez deszczu (ani_jednego); takie przelotne to jeszcze, ale jak wieczorem zaczynało lać, to galopem musieliśmy wracać ze spacerów znad morza i starówki, siedzieć na balkonie i pić wódkę z Clipperem (tę wódkę, co jednak mieliśmy przy sobie przypadkiem). Nasz znajomy z Galicji szatańsko chichotał, śpiewał Tenerife tiene seguro de sol!, nagrywał filmiki z ulewą i nami w roli zmokłych i zmarzniętych kur i wysyłał kolegom i rodzinie (którzy okazało się też dostali po dupie, bo w Hiszpanii przeszły burze śnieżne).

Zasadniczo sami byliśmy sobie winni marznięcia, bo ciągle jeździliśmy w góry, a jak wiadomo, temperatura spada o 4 stopnie na każde tysiąc metrów. Na moje oko, a raczej zmarznięty tyłek, to więcej. W parku Teide (kolejka NA SZCZĘŚCIE była zamknięta, bo bym została na górze w charakterze kostki lodu z wkurwionym rozczochranym mamutem w środku) były jakieś dwa stopnie – u podnóża kolejki! No dobra, kilka razy wyszło słońce, ale głównie mam zdjęcia w kurtce od deszczu. A zwiedzaliśmy naprawdę malownicze miasteczka o nazwach jak z Hemingwaya – San Cristobal de la Laguna czy Icod de los Vinos. Vinos owszem nie zabrakło, jeszcze w powrotnym samolocie wydawało mi się, że we mnie chlupie. W ogóle powrót był dość interesujący, bo wieźliśmy prezenty z Galicji – ceramicznego głuszca Sargadelos wielkości połowy mojego psa oraz ciastka z Noia, które lubię (oraz kiełbasę oczywiście, ale to w walizce na szczęście).

Kolejnym wyzwaniem było jedzenie u Guanchinchos, czyli rdzennych mieszkańców. W górach jest sporo lokali Guanchinchos, ale nie, nie wchodziliśmy do takich typu RESTAURACJA, nie. Szukaliśmy (tzn. nasz znajomy, który ma fioła na punkcie gastronomii) takich AUTENTYCZNYCH – przy winnicy albo gospodarstwie, który polega na tym, że siada się u kogoś w garażu, dostaje wino spuszczane rurą z beczki co stoi na podwórku, a do jedzenia to, co akurat mają w garach i na grillu. Trzeba przyznać, że było to bardzo smaczne – ser, chistorra, kotlet z krowy wielkości mojej sypialni oraz – UWAGA KANIONEK NIE CZYTA – duszone mięso kozy (PRZEPRASZAM!). Wino nalewają do karafkobutelek i pytają się, jaka ma być pojemność. Zamówiliśmy litrową, ale wspólnie doszliśmy do wniosku, że JAKIŚ MAŁY był ten litr i w ogóle nie wiadomo, gdzie się podział. 

Z serem to było tak, że w każdej knajpie nas atakowali serem i dość asertywnie polecali jako miejscowy przysmak – zamawialiśmy, żeby nie rozjuszyć kucharza, zresztą faktycznie był niezły, coś jak halloumi, ale bardziej puszysty, z miejscowymi sosami. Od drugiego dnia nasz znajomy w każdej, ale to KAŻDEJ knajpie prowadził taki dialog:

– A ten ser to jest de la tierra?

– Oczywiście, miejscowy przysmak, najlepszy, tutejszy.

– A z czego on jest?

– No z mleka krowiego.

– Szanowny panie, od kilku dni jeździmy po wyspie, przejechaliśmy prawie całą wyspę, NIGDZIE nie widziałem ANI JEDNEJ KROWY. To z CZEGO jest ten ser?…

No i tu następowało przysięganie na kolanach, że krów jest od cholery i trochę, tylko gdzie indziej, ale NA PEWNO są. Ale faktem jest, że krowy nie widzieliśmy ani jednej. Kozy też nie. Za to całe hektary bananowców. Może poukrywali te krowy między bananowcami i dlatego ich nie widać.

Oraz oczywiście wszędzie wtykali miejscowe ziemniaki, ale uprawy ziemniaków widzieliśmy i mieliśmy do nich zaufanie (wiadomo, ziemniak najlepszym przyjacielem człowieka). Nasz znajomy tak się rozmarzył, że któregoś wieczora po kilku wódkach na balkonie zdradził nam ściśle strzeżony sekret.

Otóż, żeby zjeść najlepszego pieczonego ziemniaka, idzie się na łąkę i szuka dużego, porządnego, wyschniętego krowiego placka. Na placku układa się ziemniaki i podpala go. Jak placek się wypali – ziemniaki są gotowe i absolutnie przepyszne.

Ja akurat wódki z Clipperem nie piłam, tylko wino, które jak wiemy rozwesela i przy tej opowieści o mało nie wypadłam z balkonu ze śmiechu, a było to piąte piętro i bardzo twardy granit na chodniku. Bo nasz znajomy naprawdę jest smakoszem, w dodatku wybrzydzającym, i np. kilka razy nie weszliśmy dokądś na wino, bo KIELISZKI BYŁY NIE TAKIE. Więc jak go sobie wyobraziłam z tym krowim plackiem…

A i jeszcze na krzywy ryj zwiedziliśmy kompleks basenów z morską wodą w Puerto de la Cruz – zwykle są zamknięte, ale dla nas otworzyli i jeszcze się uśmiechali, kłaniali się nam i witali. Trochę się dziwiliśmy, ale na Kanarach ludzie ogólnie są bardzo mili, więc weszliśmy, podziwialiśmy i robiliśmy zdjęcia, po czym okazało się, że tego wieczoru jest wynajęte na zamkniętą imprezę typu rodzinna fiesta i wszyscy pozostali ludzie się znają, witają i całują. Spokojnie mogliśmy się wbić na kolację – ze zdolnościami mojego męża do zawierania znajomości po kwadransie bylibyśmy atrakcją wieczoru i ukochanymi kuzynami – tylko że nie byliśmy głodni.

Ładna ta Teneryfa – z jej górami, widokami, palmami, bananowcami, turkusowym morzem i czarnymi plażami, które mają coś w sobie – ale zupełnie nie ma tam małych, portowych puebli z barami dla miejscowych (chociaż np. w San Cristobal zaplecze barowe wyglądało bardzo obiecująco – nie dziwne, bo tam jest uniwersytet – choć to nie nad morzem). 

No i tak. Niektórzy wrócili z katarem i teraz się leczą. A ja w samolocie przeczytałam „Pieczeń dla Amfy” Salci Hałas i jestem dość zachwycona. 

PS. W domu komitet powitalny w składzie a) pająk, b) ćma. Znaczy jednak wiosna.

6 Replies to “O WYPOCZYNKU W TROPIKACH TROCHĘ A REBOURS”

  1. No nie wiem, ja tam wolałabym chyba te deszcze zamiast siedzenia za biurkiem 8 godzin. Generalnie zazdraszczam i widoków i serów no i wódeczki w tak pięknych okolicznościach przyrody. A gdyby tak spróbować łajna naszej rodzimej krówki i takiego ziemniaka…? Nie wiem czy bym się odważyła ;)))

  2. Na Teneryfie nie zmarzłam, ale na Karaibach tak. To dopiero dramat :D. Miejscowi oczywiście się zarzekali, że “nigdy tak nie było o tej porze i cieszymy się z odmiany”. Ja jednak wolałabym standardowe upały…

  3. Szczypawka nie brała udziału w komitecie powitalnym?
    A propos ziemniaków, to dziadek mojego męża zwykł mawiać, że bez ziemniaka to się jakoś przykrzy.

Skomentuj Pani Miśkowa Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*