No i przynajmniej koniec (chwilowy) z kampanią wyborczą, która zawsze jest miła mojemu sercu jak nie przymierzając intensywna biegunka po czymś wyjątkowo nieświeżym. Przepraszam za obrazowe porównania, ale no nic nie poradzę, że tak.
N. mi nie pozwolił kupić kocyka świecącego w ciemności – co mu zamierzam wypominać, ale po namyśle doszłam do wniosku, że CAŁE SZCZĘŚCIE. Już sobie wyobrażam, jak podczas jego wyjazdu schodzę w środku nocy ze Szczypawką, bo ona uwielbia nocą wąchać Kosmos (copyright Psie Sucharki), oczywiście ledwo widzę – wiadomo, bez szkieł – a tu na kanapie JAKAŚ DZIWNA POŚWIATA. O matko jedyna, nie! Nie chcę, żeby piesek musiał trzy dni siedzieć przy moich zwłokach (chociaż z jedzeniem powinna sobie poradzić, umie ściągnąć torbę z chrupkami).
Ale że natura nie znosi próżni, to nabyłam piąty tom wspomnień Moniki Żeromskiej (akurat ktoś rzucił w Tezeuszu) i teraz mam już komplet.
Oraz ugotowałam pyszny jesienny krupniczek. I później pytałam N., czy ukroić mu kawałek krupniczku, ponieważ mój krupniczek następnego dnia na zimno jest zazwyczaj ciałem stałym. Pani Maria Czubaszek robiła szarlotkę, którą się nalewało chochelką na talerzyk, a ja dla odmiany mogę kroić krupniczek. Niemniej jest smaczny, a po podgrzaniu jednak przybiera postać bardziej zupną (gęstą, ale zupną). Nie wiem, czy to tylko mój przepis, czy krupniczki tak mają.
Nagłówek z dzisiejszych serwisów – „Dwa dni z arktycznym powietrzem. Najgorsza jesienna pogoda, jaką możecie sobie wyobrazić”. Na takie newsy mam ochotę odpowiedzieć to, co głucha sowa głuchej sowie: a ty mnie w dupę.