O WRACANIU DO BAGIENKA

 

Ulegliśmy presji społecznej i pojechaliśmy na majówkę. Już wróciliśmy, bo ja jak Shrek – jak mi to często wypomina małżonek. Nawet nie chodzi o niebanalną urodę, tylko o to, że najbardziej lubię siedzieć na moim bagnie. To znaczy – w lesie, ale mówimy na nasze pied-a-terre per “nasze bagienko”.

Dzięki autostradzie i dobrej ekspresówce jedzie się od nas do Świnoujścia szybko i wygodnie – z tym, że NIEKTÓRZY przez całe 650 kilometrów z jamnikiem na kolanach. Ona nie jest ciężka, w dodatku bardzo grzeczna w samochodzie, ale co z tego – pięć godzin deptania pańci jak kapusty w beczce. Mam małe siniaczki na udach w kształcie psich piętek.

Na miejscu – N. naprawiał krany i inne popsute elementy wystroju wnętrza oraz spacerowaliśmy plażą. Pogoda była jak z katalogu! W piątek trochę wiało (no dobra, trochę bardziej niż trochę), ale później to już luksus, słońce jak reflektor i w ogóle prawie San Remo. Na promenadzie – wszystkie ławeczki pozajmowane i ogólnie ludzi tyle, że ja sobie nawet NIE CHCĘ WIZUALIZOWAĆ, co tam się musi dziać w sezonie. Lokale wiadomo, że jeszcze nie jadą na pełnej wysokości przelotowej, tylko tak na pół gwizdka, a stoliki w ogródkach prawie wszystkie pozajmowane!… Ale gofry w “Czuć miętą” zaliczyliśmy. Oraz kurczaka z kurczakowej budki na Konstytucji 3 Maja (lepsze od tych z Renesansu, oświadczam!). No i ryby w Chiefie: “Co jest świeżego?” – “Wszystko jest świeże, proszę pana, ja nic nieświeżego bym nie sprzedawała!” – oburzyła się pani Chiefowa i upchnęła N. opakowanie śledzików korzennych. Jej ulubionych. Hm.

Wieczorami się, nie ukrywam, alkoholizowałam – w Lidlu w ramach hiszpańskiego tygodnia rzucili różowe wino z Navarry. Pyszne. Prze – pyszne. Grzechem by było je zostawić na sklepowej półce. Na pewno bardzo źle by się tam czuło! W moim żołądku mu o wiele wygodniej.

Do morza aktualnie WSZEDŁ ŚLEDŹ i wszyscy go łowią. Najtwardsi zawodowcy łapią na żyłkę z przywiązanymi haczykami z robakiem i wyciągają po trzy, cztery ryby naraz!… Ja myślałam, że śledzie są mądre. Oprócz tego, że pyszne. Niestety, jak widać chyba niezbyt. A może są po prostu bardzo głodne, po zimie. A może weszła taka wielka, naprawdę wielka ławica i łapią się tylko te najgłupsze – spod samego końca ogona krzywej Gaussa. Jeden pan dał świeżutko złapanego śledzia swojemu husky, który go radośnie wpierdzielił całego na miejscu, z łbem i flakami, bardzo zadowolony z siebie. No ja wiem – świat to jedna wielka restauracja. Szczypawka próbowała degustować zdechłe flądry, których podczas spaceru znaleźliśmy trzy, w różnym stadium rozkładu. Jedna była bardzo, ale to bardzo zdechła i najtrudniej było od niej pieseczka odciągnąć.

Bardzo było miło, ale cieszę się, że już jestem w domu. W swoim bagienku. To co tam nowego w serialach?… Drugi sezon “Line of Duty” re-we-lacja.