O SNOOPYM I MUSZTARDZIE

 

W Lidlu mają rzucic koszulki i kapcie ze Snoopym, no to piszę SMS-a do Zebry, że ja chcę na imieniny. Jedną ze Snoopym i jedną z Hello Kitty.

Na co dostaję odpowiedź „A konsultacji u psychiatry nie chcesz?”.

Co za ludzie. Ostatnio szwagier pytał, czy przypadkiem nie mam bąblowca w mózgu (chodziło o flamingi trawnikowe). A kiedy się dowiedział, że moim ulubionym daniem z dzieciństwa był chleb z musztardą, popijany ciepłą colą z kaloryfera, to uznał, ze jestem reptilianinem.

Nadal lubię chleb z musztardą, ale to musi być dobry chleb. I dobra musztarda, co nie jest takie proste w dzisiejszych czasach. Ale ostatnio znalazłam naprawdę pyszną – czeską, w sporych słoikach bez naklejek. Jest w dwóch wersjach – ciemna i jasna. To ta jasna. Ze świeżym chlebkiem. Yum.

Jaka piękna, piękna pogoda – cała śmierdzę złotym olejkiem i NARESZCIE nic mi nie marznie!…

O TYM, JAK ZOSTAŁAM ENDEREM

 

Ło panie, ale miałam sobotę! Mieliśmy, w zasadzie.

(Bo ogólnie to jest cudownie, przeniosłam bazę na taras i się kiszę w zadowoleniu).

No więc sobota, jest świetnie, N. testuje spryskiwacze, Szczypawka dorwała ropuchę, ja jej tłumaczę, żeby nie gryzła ropuchy, bo się będzie ślinić, ona mi tłumaczy, że tylko się bawią. Wchodzę do kuchni zamieszać zupę z kurek, a tam…

Nie rozumiem, co to jest, bo coś jakby mi migocze w oczach, więc podchodzę bliżej… MRÓWKI SIĘ WYROIŁY.

W MOJEJ KUCHNI.

Wyroiły się mrówki koło zmywarki.

Podeszłam bliżej i od razu miałam ich na sobie ze TRZYSTA – jak w czwartej części Indiany Jonesa! Z tym, że te w mojej kuchni miały SKRZYDŁA. Były jebitnie wielkie i miały skrzydła! I wychodziły ze szpary pomiędzy zmywarką a ceglanym słupkiem i były już na blacie, przy zlewie, na oknie i w ogóle w połowie kuchni!…

Mój ryk ściągnął N., ktory obrzucił ten armageddon spojrzeniem i poszedł do garażu i przyniósł wielki, głośny odkurzacz do kominka z długą rurą. Zrobiło mi się słabo, ale serio, nie było innego wyjścia. I tak dobrze, że jeszcze się nie rozlazły po całym domu.

Pół godziny później zrozumiałam, co czuł Ender i chodzę od wczoraj nieco rozbita. Nie wiem, czy w nocy przyjdą i położą mi na biurku OSTATNIĄ KRÓLOWĄ zawiniętą w różowy becik z listem, że proszą, żebym jej znalazła planetę. Hanka twierdzi, że raczej przyjdą mi wtłuc. Bo robale przeżyją wszystko i wszystkich. Parę książek przeczytałam na ten temat oraz filmów widziałam też. A ja właśnie z nimi zadarłam.

A najgorsze jest to, że od tamtej pory cały czas mam wrażenie, że coś po mnie łazi. N. mówi, że też. Może to ich klątwa, którą na nas rzuciły. Fantomowe mrówki (o tak, i niebieskie nici wychodzące spod skóry – syndrom Morgellonów, tak?). A dosłownie kilka dni temu rozmawiałam z moją ciotką, że kilka ogrodowych mrówek w domu to nic takiego, bo mrówki są czyste, nieawanturujące się i zaraz sobie idą. Taaa. (Chociaż w sumie miałam rację, bo nie mówiłam o MILIONIE mrówek ze skrzydłami, tylko o KILKU).

Gdybym się nie odzywała, to znaczy, że mrówki wróciły mnie pożreć, jak ostatniego z rodu Buendia.

O, grzmi.

O LEKKIEJ DIECIE W SAM RAZ NA UPAŁ

 

Janusz walczy o życie. Ma czas do jutra. Dziś przyszłam do biura w sandałkach, ale żeby mi było gorąco, to nie powiem – na razie jakiś mało nachalny ten upał.

Panowie od ogrodu robili wczoraj PRÓBĘ WODY  i okazało się, że jednak te rurki do podlewania w niektórych miejscach będą wystawać z ziemi i zraszać (bo myślałam, że będzie tylko podlewanie kropelkowe, od spodu). Więc będzie można pląsać po trawniku w mokrych podkoszulkach (i straszyć przechodniów). Chyba że Szczypawka, która uwielbia polować na węże z wodą, wykopie zraszacze i przyniesie panu. Panu, ona wszystko przynosi PANU w ofierze. Ja dostaję tylko błoto z łapek do sprzątania. Ech, te suki.

Dostaliśmy od znajomego Hiszpana listę barów, w których KO NIECZ NIE musimy się pojawić podczas naszej kolejnej wizyty w Madrycie. Człowiek myśli, że już się orientuje co nieco w mieście, a tu okazuje się, że jest dupa wołowa, bo np. w ogóle nie byliśmy w dzielnicy Latina, a obecnie to TAM się znajduje śmietanka tapasiarska. Albo – nigdy nie byliśmy w Casa Labra na dorszu, a to jest obowiązkowy przystanek, a na dodatek obok tej knajpy przechodziliśmy mnóstwo razy, bo jest przy samym Puerta del Sol.

Ba – przyznam się teraz do czegoś naprawdę strasznego: nie byliśmy obejrzeć Palacio Cristal. Ani razu. Wszyscy turyści przywożą z Madrytu zdjęcie Palacio Cristal, a ja go do tej pory nie widziałam! Na swoje usprawiedliwienie mam tylko tyle, że Palacio Cristal jest w samym środku naprawdę wielkiego parku Retiro i trzeba DUŻO IŚĆ, nie mijając żadnych barów. Masakra. Ale już tym razem pójdziemy, obiecuję, bo to jednak wstyd.

No i na tej liście barów do zwiedzenia jest między innymi bar Ricla, gdzie polecanymi daniami do zjedzenia są (cytuję): „Callos, albondigas, fabada”. Czyli: flaki, mięsne klopsiki oraz fabada, czyli taka wielka fasola gotowana z boczkiem, kiełbasą i kaszanką. Zważywszy, że wybieramy się dam pod koniec lipca i wziąwszy pod uwagę, że temperatura oficjalna to zwykle ponad 30 stopni, a odczuwalna nawet wyższa, to musimy ustalić z N., czy on zamówi fabadę, a ja flaki, czy na odwrót. Bo te albondigas to chyba weźmiemy na spółke (para compartir).

Na razie N. jest lekko roztrzęsiony, bo ten hotel, w którym mamy rezerwacje, zamieścił sesję fotograficzną z Conchitą Wurst w klubie na dachu.

O, widzę, że w następnej polecanej knajpie mają ślimaki i flaki wołowe nawijane na patyki. I wieprzową skórkę na chrupko. To będzie jak znalazł na dokładkę po tej fabadzie.

O RĘCZNIKACH I KALAFIORZE

 

Janusz żyje i ma się dobrze (co łatwo wywnioskować z tego, jaka ciągle jest pogoda), ale jeśli w ten weekend nie będę mogła założyć szortów i wysmarować się złotym olejkiem, to biorę nóż i idę w odwiedziny. Przepraszam, ale KTOŚ MUSI. Lipiec jest, do cholery i czarnej ospy!

A wczoraj tak mnie bolała głowa, ale to TAK OKROPNIE, jakby mi ktoś wbijał gwoździe z lewej strony. Dopiero jak zobaczyłam po południu te chmury, to zrozumiałam dlaczego. No i może troszkę się do tego przyczynił zapach farby, bo mamy pomalowane to biuro. Ładnie pomalowane. Ale oczywiście, ten kolor który JA wybierałam wyszedł inny. Nie, ja już więcej nie chcę mieć do czynienia z próbnikami kolorów. Albo będę wszystko malować na szaro, jak Gentille z “Żonglowania”.

Na ból głowy obejrzałam sobie wieczorkiem dwa odcinki “New Girl” – wspominałam już, że bardzo śmieszne? I że uwielbiam Zooey Deschanel? Akurat był odcinek, jak Schmidt opieprzał Nicka Millera, że nie pierze ręcznika, a Nick był bardzo zdziwiony, że ktokolwiek na świecie w ogóle PIERZE ręczniki, skoro ręcznikiem człowiek wyciera CZYSTE CIAŁO spod prysznica. I przypomniał mi się piękny wątek z dyskusją na chyba 300 postów, który szalał na forum jakoś tak po świętach, o ręcznikach. Bo jedna pani miała gości, którzy jej przez trzy dni zużyli czterdzieści ręczników. A druga mówi, że ona pierze ręcznik po jednorazowym wytarciu się. W wątku odbyło się wielkie narodowe liczenie ręczników (nawet ja się zaczęłam zastanawiać, ile mam ręczników i czy plażowe się liczą). I ja wiem, że Nick Miller to żaden autorytet, ale pranie ręcznika po jednym wytarciu się?… (Może jej schodzi skóra albo wydziela śluz jak Królowa Obcych?). Chociaż obiecywałam sobie wiele razy, że na forum NIC MNIE JUŻ NIE ZDZIWI, a jednak.

Oraz (na forum z kolei kulinarnym) przeczytałam takie jedno zdanie, które za mną chodzi od kilku dni:

 Pieczony kalafior to nowy stek.

 I co Państwo na to?…