O GARDEROBIE I BARDZO SMUTNEJ KSIĄŻCE

 

Weszłam wczoraj do dwóch sklepów, bo potrzebuję zwykłej, białej, koszulowej bluzki. Których ani na lekarstwo, za to cekinowych sukienek w stylu glam rock?… Na pęczki, tuziny i kopy. Naprawdę nie wiem, co mnie powstrzymało przed zakupem. Że niby stara, gruba baba nie powinna nosić cekinowych mini do biura?… OH REALLY?

Zamiast bluzki kupiłam “Wojnę szatan spłodził” Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej. Lepszego prezentu w mokrym, burym i ciemnym listopadzie nie mogłam sobie sprawić, naprawdę. Książka jest tak potwornie, przejmująco, przeraźliwie smutna, pozbawiona najmniejszej iskierki nadziei, że cieszę się, że nie mam na podwórku wykopanej studni. Tam się jakaś fundacja podpisała, że niby ma zwiększać świadomość ta publikacja. Świadomość czego? Że dość chujowo się choruje na raka, będąc zupełnie samym w obcym kraju, bez rodziny, bez przyjaciół, w Europie targanej drugą wojną światową?

Nie wiem, czy powinno się wydawać takie prywatne zapiski. Tym bardziej, że dopóki żył mąż Lilki i jej siostra, to nie pozwalali tego opublikować. Listy Osieckiej i Przybory przeczytałam, choć też miałam wątpliwości, ale jednak jest w nich coś, co pozwala przypuszczać, że wiedzieli, że będą czytane przez osoby trzecie – a tu nie ma czegoś takiego. Bardzo emocjonalne notatki, takie naturalistyczne, terapeutyczne, co to chyba mają na celu pomóc przetrwać. Opisy na żywca, powiedziałabym. Chyba, że jako świadectwo okropieństwa wojny. Ale nie wiem. Nie jestem przekonana.

Za to odkryłam szal mojego życia. Kiedyś się dziwiłam literaturze przedwojennej, że kobiety używały takiego niewygodnego elementu stroju, jak szal (S-Z-A-L, kochanie, nie S-Z-A-Ł – w to drugie spowijam się od wczesnej młodości dość często, o czym doskonale wiesz). Później odkryłam, że miały rację – szale, chusty i szaliki są fenomenalne, popadłam w drugą skrajność, mam ich pół szafy i ciągle kupuję nowe, ostatnio – taki szary w Zarze. Cudo, jest go chyba ze sześć metrów bieżących, można się owinąć jak mumia, jest leciutki i ciepły… i Z MOHERKU, który zostaje NA WSZYSTKIM. I to nie, że jakiś tam włosek czy pyłek. Całe kłęby wełny zostają – na bluzkach, na dżinsach, na rękawiczkach, nie wiem, czy ten szal się koci na bieżąco, czy jak, bo już powinna zostać sama kanwa, tyle z niego wylazło. Trudno, i tak jestem wiecznie potargana, to co mi tam trochę wełny na ubraniu.

Swędzi mnie lewa ręka, a jak na złe nie ma komu w pysk dać (na szczęście, oczywiście).

O RODZAJACH ZIMY I PAPIERACH

 

Leje.

Piątego listopada leje i bardzo dobrze – niech leje jak najdłużej. Byleby nie było mrozu i białego gówna, to niech pada. Znajomy z Hiszpanii próbował nas przekonać, że ich zima w Galicji jest gorsza niż nasza, bo u nich cały czas potwornie pada i nie szkodzi, że jest powyżej zera. Nasz śnieg, nawet z mrozem, i słońce są podobno fajniejsze. Faktem jest, że ten ich deszcz pada ze wszystkich stron naraz, nawet pod górę, ale LITOŚCI – w styczniu dziewczyny popylały po ulicach Santiago w balerinkach. Co oni wiedzą o zimie!… N. mu powiedział, że ze dwa razy by odgarnął śnieg rano, to by zmienił zdanie.

Na dodatek, w taki deszcz mi się muy bien śpi (najchętniej jakieś 18 godzin na dobę). Chociaż mi się zawsze muy bien śpi, w dowolnych okolicznościach, łącznie ze startującym samolotem. Nie pamiętam, kto ma taki dobry, zdrowy sen – ludzie o czystym sumieniu czy seryjni mordercy?… Czy Hannibal Lecter narzekał na bezsenność?

PS. Idzie koniec świata. Przyszedł fachowiec od pieca i mówi “Potrzebuję instrukcję od pieca”. Sięgnęłam do szuflady w kuchni i ZNALAZŁAM INSTRUKCJĘ! Jak ja zaczynam mieć porządek w papierach, to oznacza coś bardzo, bardzo złego…

PSPS. Może jeszcze jest nadzieja. Ta instrukcja była od innego pieca.

O PIECZARCE W WERSJI DE LUXE I PYSZNYM ŚNIADANIU

 

Oj jedzą. Sikorki jedzą i my jemy. Zrobiłam na przykład pieczarki po hiszpańsku.

Pieczarka trochę jest w polskiej gastronomii taką sierotką Marysią. Pieczarki mają dużo naturalnego glutaminianu sodu, więc garściami używa się ich do podbijania smaku mało wyrazistych potraw, typu jakiś kotlet z kieszonką czy sos pieczarkowy. Niestety, występują w formie rozdyźdanej brei, bo kroi się je drobno, one jeszcze się dodatkowo połamią podczas duszenia i może później kotlet smakuje pieczarką, ale pieczarka nie smakuje niczym i jest zmaltretowana. A pieczarka może być gwiazdą i w pełni na to zasługuje!

W każdej szanującej się hiszpańskiej spelunie występuje przystawka z pieczarek, zrobionych na dobrą sprawę identycznie, jak krewetki. Nigdy ich nie zamawiałam (no błagam, jechać do Hiszpanii i zamawiać pieczarki?…), ale któregoś dnia podali je nam do wina gratis – chrupiące, wspaniałe, moim zdaniem lepsze od francuskich czosnkowych ślimaków.

Numer polega na tym, żeby pokroić pieczarki w duże kawałki – małe na pół, a trochę większe góra na cztery kawałki (całkiem wielkich kapci nie używamy). W dużym rondlu rozgrzewamy oliwę z oliwek (i to jest sine qua non – żadne zastępniki, żadne masło – pieczarka na maśle to inna bajka). Od razu na zimną wrzucamy 3 – 4 zęby czosnku w plasterkach i on się tam powolutku dusi w tej oliwie. W ogóle to powinno być raczej duszenie, niż smażenie. Jak już oliwa się ugrzeje, to wrzucamy pieczarki i nie może ich być za dużo. Mają przykryć dno jedną warstwą. One za chwilę puszczą wodę, a my je trzymamy na tej oliwie, dopóki woda nie odparuje, mieszając od czasu do czasu niedbale i bez przesady. Jak już tej wody pieczarkowej będzie sama końcówka, wrzucamy wielką garść posiekanej natki pietruszki i solimy. Jeszcze chwilę dusimy i na talerz. Po zjedzeniu pieczarek próbujemy się nie pobić o to, kto wyżre chlebem pozostałą czosnkowopietruszkowopieczarkową oliwę.

A skoro już o pysznościach mowa, to dziś na śniadanie było TO. Nie zawsze mi po drodze z przepisami z tego bloga (choć samego bloga bardzo lubię), ale ten konkretny to mistrzostwo świata i wbrew pozorom niewiele roboty. Mniam.

O PRĄDZIE, WREDNYM PIECU I GŁODNYCH SIKORKACH

 

(Halooo? Co tu się znowu wyprawia? Was na chwilę samych zostawić, to naprawdę).

Najpierw był prąd. Czy raczej precyzyjniej – nie było go. Przez kilka godzin całkiem, a następnie w części domu, czyli jednej fazy. Bardzo zabawnie, bo akurat TEJ fazy, która jest potrzebna do zasilania lodówki, zmywarki i kuchenki (choć podobno do kuchenki akurat potrzebne są wszystkie trzy). No ubawiłam się jak norka, przeciągając przez pół chałupy przedłużacze do tego gniazdka, ktore ŁASKAWIE działało, bo jakoś nie bardzo miałam ochotę na eksperymenty pt. “ile czasu wytrzyma zamrażalnik bez zasilania”. Może się robię nudna na stare lata, ale nie miałam.

Później naprawili te fazy, N. mi sprzedał katar, a teraz występy gościnne rozpoczął piec i nie grzeje wody.

Ja bym nawet przełamała wrodzone lenistwo i poszła go porąbać siekierą, czy tam nawet pomogła sobie piłą spalinową, ale nie ma żadnej, powtarzam ŻADNEJ gwarancji, że jak kupimy nowy piec, to on będzie normalnie działał. Nie ma. Piece to są masakryczne mendy, które psują się chyba jeszcze bardziej i częściej, niż landrovery, choć na pierwszy rzut oka wydaje się to niemożliwe.

Ale może ja histeryzuję, bo przecież kiedyś ludzie się myli dwa razy do roku i podobno byli zdrowsi. Poza tym zawsze mogę sobie ugrzać wodę w garnku (o ile akurat nie wyłączą fazy).

A wczoraj obejrzałam “Volver”, bo to jest bardzo pierwszolistopadowy film. Jak ja tym Hiszpankom zazdroszczę… Może po prostu ustalmy, że wszystkiego im zazdroszczę. Nawet tych nylonowych niebieskich podomek, które noszą w kuchni (naprawdę, wszystkie je noszą do dziś, można je wszędzie kupić, nasza piękna, nowoczesna i światowa znajoma nie zaczyna gotowania bez przywdziania tej wspaniałej odzieży).

Chyba będzie ostra zima, bo sikorki strasznie dużo żrą (skórę z boczku opierniczyły w 20 sekund).

 

O PRZELEWANIU

 

Co za jakieś porąbane dni. Ze wszystkich stron atakuje oszalała skondensowana chujnia próżniowo pakowana. Gdybym mówiła serio, to na mojej kuchni powinien stać 50-litrowy gar z ludzką głowizną.

W niedzielę poharatałam sobie ręce, sprzątając z grobu Mamy śnieg i lód, tylko po to, żeby dziś w nocy spadła następna porcja. W dodatku gdzieś podziałam torbę z rękawiczkami – spakowałam je tak, żeby nie zapomnieć, gdzie je położyłam. Nie wiem, kurwa, co z nimi zrobiłam. Uprzedzając pytania – tak, w zamrażarce już patrzyłam. Nie ma. Prądu u nas na wsi też co chwilę nie ma.

Normalnie jestem za leniwa, żeby być agresywna, ale przelewa mi się. Prze le wa.

O LUDZKICH ŁBACH

 

Mój mąż twierdzi, że ten śnieg dziś pada przez cały dzień dlatego, że niechcący wymknęło mu się przy mnie, że pojechałby w ten weekend na ryby.

(Czasem się zastanawiam, czy on się budzi co rano i widzi mnie obok siebie w łóżku jako wielką, włochatą tarantulę z wystającymi z mordy kłami i każdą łapą zakończoną gigantycznymi kleszczami, bo z jego wypowiedzi można coś takiego wywnioskować).

W piątek szwagier opowiadał swoje przygody, związane z podłączeniem gazu i doszłam do wniosku, że przez to moje unikanie kontaktu z ludźmi… Jakimikolwiek ludźmi… Możliwie jak największą ilością ludzi… Czasem coś mnie omija.

To znaczy, na pewno mnie omija (na przykład dożywocie). Ten facet, co w zeszłym tygodniu przyszedł na komisariat z obciętą ludzką głową w ręku?… Gdybym pracowała w jakimkolwiek miejscu, gdzie musiałabym mieć bezpośredni kontakt z ludźmi, to bym była z głową na komisariacie trzy razy dziennie. Chyba by musieli zrobić osobne wejście tylko dla mnie, taszczącej kolejny ludzki łeb.

Ale słuchałam, jak szwagier stał sobie w kolejce w punkcie obsługi klienta i akurat jakaś baba robiła dziką awanturę, po czym wyszła. Po czym za dwie minuty wróciła, żeby oświadczyć, że najgorsze kurwy i złodzieje tego świata to gazownia i duszpasterstwo, pożegnała się i poszła całkiem. Okazało się, że tej pani odłączono gaz, bo nie płaciła, pięć lat temu. Od tamtej pory co tydzień zgłasza na policję kradzież licznika i dwa razy w tygodniu przychodzi do gazowni z awanturą. W sumie chyba też już powinna mieć osobne wejście.

Nie, ja wiem, że robota w punktach obsługi klienta to jest masakra. Ale czy to nie było piękne?… Ech.

Dobra. Pożartowaliśmy, a teraz to białe gówno ma natychmiast stopnieć. Jutro rano wstaję i NIE MA ŚLADU, rozumiemy się?… Bo jak nie, to ludzki łeb.

 

O DZIWNYCH NAZWACH ZAPACHÓW I "SCRUBS"

 

Wczoraj znalazłam w pracowej łazience elektryczny odświeżacz powietrza. Współpracownicy powiedzieli, żebym poszła do lekarza, bo on tam stoi od trzech lat.

(Do lekarza w sprawie odświeżacza powietrza? To lekarze umieją włożyć nowy wkład zapachowy? Jak ta medycyna jednak idzie naprzód!).

No cóż, najwyraźniej mój mózg ingnoruje nieruchome i milczące elementy otoczenia (kiedyś wyparłam ze świadomości kwiatek na parapecie, wynikiem czego pożegnał się z tym światem). Gdyby ten odświeżacz skakał na przywitanie i sikał na podłogę z radości, już dawno bym się nim zajęła i kupiła mu nowy wkład (choć nie jest to proste – “biała lilia owinięta w satynę”? Łot de fak? Chyba nawet nie chcę wiedzieć, jak to pachnie! Kto im wymyśla te nazwy? Chyba jakiś niespełniony fizyk od kwarków, które też BARDZO dziwnie pachną. Myślałam, że po płynie do mycia sedesu o zapachu argentyńskiego tanga już mnie nic w tej dziedzinie nie czeka, a tu proszę).

Po pierwszym sezonie “Scrubs” z przykrością odnotowuję, że House to niestety skrzyżowanie doktora Coxa i Ciecia (jeszcze nie mogę się zdecydować, którego z nich bardziej lubię).

Czy ktoś jeszcze tak ma, że od kilku dni (odkąd pogoda lekko zdechła i zaczęła śmierdzieć mokrą owcą) chodzi z jakby pięćdziesięciokilogramowym workiem cementu zarzuconym na ramiona?… Bo niby nic, a nie mogę się wyprostować i spojrzeć do góry (lub w przyszłość).

 

O TYM, ZE JESIEŃ JEDNAK DOPADA

 

Póki słońce, to jeszcze człowiek wierzy w niemożliwe. Ale wystarczy taki dzień jak dziś i wstaję rano i mam siano na głowie, śliczne kozaki znowu jedzą moje stopy (mimo, że szewc zainkasował honorarium), a w sobotę muszę uprać psa, a raczej sukę (która się na mnie śmiertelnie obrazi i będzie mi rzucać spojrzenia pt. „Jak mogłaś” oraz „Ja bym ci nigdy czegoś takiego nie zrobiła. Nigdy”).

O książkach dawno nie było? No nie było. Jakoś mi się wszystko znudziło. Biorę krwawą zbrodnię i mi niedobrze. Biore sensację i wypada mi z ręki. Jak słowo daję, za chwilę skończe jak dziadek Bobcia, z Platonem i Pascalem, bo reszta mnie denerwuje (Platon tez mnie denerwuje, bo ma przyciężką narrację).

To może wrócę do książek z wakacji – przeczytałam świetny kryminał. Świetny. Właśnie dlatego, że taki nastrojowy, niespieszny i o starych ubraniach. Mówiłam już, że bardzo żałuję, że nie umiem szyć? Chciałabym umieć. „Drugie życie Marianne Shearer” się nazywa i choć jest całkowicie współczesny, traktuje o sprawach brutalnych, to napisany jest tak, że od razu chce się do niego wracać.

„Ani święci, ani anioły” – kto kocha czeską prozę? Ja kocham (oprócz ostatniego Vievegha, w ogóle mi nie podszedł). Czesi tak pięknie piszą o codzienności. O zwykłym życiu (i filmy genialne o tym robią). Ot, całkiem jeszcze młoda kobieta użera się z dorastającą córką, z chorobą byłego męża (on świnia, ale ona się przywiązała), a nawet trafia jej się całkiem nowy facet. Bardzo lubię czeskie ksiązki i za mało ich się u nas wydaje. Jest taka seria, „Czeskie opowieści”, malutkie zbiorki z opowiadaniami czeskich autorów, wyszły chyba trzy – uwielbiam je.

Oraz, dzięki mamie Zebry, odkryłam serię małych, nienachalnych a zabawnych kryminałów angielskich z serii „Agatha Raisin”. Reklamują, że to druga panna Marple. No nie, nie jest to druga panna Marple – nie ma i nie będzie drugiej panny Marple. Agatha jest zupełnym przeciwieństwem panny Marple, ale kryminały dzieją się na angielskiej prowincji, bohaterowie mają powyżej pięćdziesiątki, urządzają wystawy ogrodnicze, loterie i kiermasze ciast, jedzą pudding z nerek i i steku i pomimo, że w każdym tomiku jest trup, to lektura jest orzeźwiająca i przyjemna. Choć ja czytam z zazdrością (chciałabym mieszkać w takim Cotswolds).

I nawet, proszę sobie wyobrazić, tłumaczenie nie jest skopane (choć pierwszy tom w oryginale to „Quiche śmierci”, a nie „Ciasto śmierci”, hm).

A dziś o ósmej rano w korku na Prymasa Tysiąclecia minęliśmy trzy pługopiaskarki.

A we wszystkich sklepach mikołaje i bombki. Ludzie, ja was proszę. Po co tak pospieszać czas? Czy on niewystarczająco pędzi sam z siebie?…

O PIĘKNEJ POGODZIE I NERWOWYM MĘŻU

 

To był cudowny, upalny weekend nad morzem, na koniec którego N. wpadł w szał.

Naprawdę był upał. Na plaży leżeli na kocykach ludzie w kostiumach kąpielowych. Dwudziestego października! Szłam sobie i nie wierzyłam oczom. Opchałam się pysznej kerguleny. Zmieniliśmy zasłonki w mieszkaniu, a kiedy w niedzielę sobie troszeczkę, ociupinkę dłużej pospałam, to kiedy wreszcie się zwlokłam z łóżka, w przedpokoju zastałam stertę różnych rzeczy i N. ze wściekłymi, czerwonymi oczami. Z nudów zaczął sprzątać w szafie i dostał szału.

Tak to jest, jak się udostępnia mieszkanie rodzinie, najczęściej oczywiście każdy przyjeżdza z minimum jednym bobo, no i zazwyczaj coś po każdym zostaje. Bo przecież oni tu wrócą i będzie jak znalazł, albo na pewno się przyda tym, którzy przyjadą po nich. Zabawki po dzieciaczkach, prawie, ale niezupełnie pusta butelka po szamponiku, lokówka elektryczna, o stertach gazet nie wspomnę, ale wszystko jeszcze znosiłam, oprócz jedzenia.

Kiedy po raz trzeci przyjechałam i zastałam szafkę nad kuchnią pełną płatków owsianych, kaszek, herbatek dziecięcych, lizaczków, herbat w torebkach, bo każdy lubi inną (ktoś zasmrodził mi całą szafkę z herbatą jakimś aromatyzowanym gównem o zapachu opuncji), a nawet trzy litry mleka, bo przecież ma długi termin i na pewno się przyda – ooo. Skończyła się dyplomatyka i łowy, wszystko powędrowało do kubła na śmieci – nie raz przeżyłam najazd moli spożywczych i dziękuję, postoję.  Chyba aluzju poniali, bo tym razem nic w szafce kontrowersyjnego nie znalazłam.

Inna rzecz z majątkiem trwałym. Tu reagowałam w przypadkach skrajnych – na przykład, przyjeżdżam między turnusami i co widzę na moim ślicznym stole? CERATĘ. Ohydną, brązową ceratę. No cóż, mili goście – lubicie jeść na ceracie, to sobie jedzcie, ale proszę, zabierzcie ją z sobą wyjeżdzając (i pizg do kosza).

No i dziś rano wstaję i widzę N., wkurwionego jak diabeł tasmański, nad stertą dobrodziejstw wygarniętych z szafy, poutykanych tam przez kolejnych wczasowiczów. Okazało się, że nie dość, że na półce z parawanami plażowymi było trzy kilo piachu, to jeszcze przygnietli mu wędkę. A tego się u nas nie wybacza! Gdyby mnie coś przygniotło, to jeszcze spoko, ale nie wędkę. Więc już to wszystko wlókł w kierunku śmietnika, kiedy rzuciłam się i piersią własną udało mi się ochronić plażowe parawany (co to za apartament nad morzem bez parawanów!). Ale reszta została wywalona.

I tak to. Nawet nie mogę sobie pospać, bo mój mąż od razu się bierze za rewolucję. Chyba z nerwów, że mu nie pozwalam palić tyle cygar.

Ale pogodę mieliśmy cudowną – CHYBA TRACĘ MOC. Zawsze umiałam sprowadzić deszcz w Świnoujściu, a tym razem tylko mgłę. Do Konina wracaliśmy dziś we mgle jak szara wata.

A kurzy kebab z KFC?… Nie-e. Fuj. Ohyzda!…

O, ZAISTE, SERIALACH (A NIBY O CZYM)

 

Pierwszy odcinek drugiego sezonu American Horror Story – aaaaa!…

Pierwszy sezon to była Pszczółka Maja. Bułeczka z masełkiem i sałatą. Puchaty króliczek.

Zaczyna się od opuszczonego szpitala psychiatrycznego, a później jest coraz weselej. A jaka obsada!… Nawet Sofie z “Carnivale” się pojawiła!

(Wiem, że jestem nienormalna, najpierw oglądam takie seriale, a później mam w nocy koszmary, że ho, ho hoooo!).

Natomiast w Downton Abbey przesadzili. Nie zamierzałam ryczeć na tym serialu, nie było tego w umowie i w ogóle wiernym klientom się czegoś takiego nie robi! Proszę to jakoś odkręcić szybciutko! Nie obchodzi mnie, jak – bo porwę scenarzystów jak w “Misery”, będę ich trzymać w piwnicy, wmuszać narkotyki i obcinać po kolei wszystkie palce, dopóki czegoś nie wymyślą.

Teraz muszę sobie zrobić okład z mrożonej włoszczyzny na serce, ale American Horror Story – BARDZO udany początek. Bardzo. Tylko niech mi już nie wyłączają światła NIGDY, jak siedzę w łazience, dobrze?…

 

PS. A w najnowszym odcinku Dwóch Spłukanych Dziewczyn – Oleg założył koszulkę z rękawem! To chyba jego pierwsza koszulka z rękawem, trzeba by to oblać!