PASIKONIK I DETEKTYWI

 

Chciałam tylko powiedzieć, że Christina Yang jako aktorka porno, która przemawia na pogrzebie swojej koleżanki po fachu, w różowej peruce – sam miód („Sześć stóp pod ziemią”, sezon pierwszy).

 

Wczoraj na stole na tarasie usiadł nam największy pasikonik, jakiego w życiu widziałam. Był zielony i wielkości psa*. Skoczył N. prosto w twarz, więc chyba to była samica.

 

Przeczytałam natomiast wczoraj dwa amerykańskie kryminały i mam taka refleksję (i nic na to nie poradzę, nawet jak się napiję absyntu): w amerykańskich kryminałach bohaterami są albo superinteligentni agenci FBI, którzy musza się użerać z wsiowymi policjantami, którzy wtrącają im się do roboty i wszystko psują, albo mili, lokalni, zaangażowani policjanci, którzy muszą się użerać z bucami z FBI, którzy im się wtrącają do roboty i wszystko psują.

 

I zawsze niedostępna agentka z FBI poczuje jak jej szybciej bije serce do miejscowego policjanta, który tak naprawdę nie jest wsiowym kretynem, tylko ma potencjał i takie szerokie męskie ramiona, ewentualnie miejscowa policjantka zakocha się w przystojnym agencie FBI, który tak naprawdę nie jest aż takim bucem, jakim się wydaje na pierwszy rzut oka. No i ma takie szerokie męskie ramiona.

 

Pytaniem otwartym pozostaje, dlaczego ciągle je czytam.

 

Chyba dlatego, że kobiety są zagadkowe.

  

* Nie piłam absyntu – ani wczoraj, ani nigdy. A chyba powinnam spróbować!…

A DZIŚ DLA ODMIANY…

 

Jestem wielbłądem jednogarbnym.

 

– Bo wiesz – mówi wczoraj Hanka – czym się różni wielbłąd jednogarbny od dwugarbnego?

– Nie wiem. Czym?

– Jednogarbny ma drugi garb w dupie!

 

No właśnie. Jestem wielbłądem jednogarbnym. A nawet wielbłądem o wyjątkowo prostym kręgosłupie. Mam w dupie jeden garb, drugi garb i całe mnóstwo innych atrakcji.

 

„Bielańscy policjanci zatrzymali 31-letniego Krzysztofa J. Mężczyzna w trakcie libacji alkoholowej śmiertelnie ranił nożem swojego wuja. Niewykluczone, że powodem kłótni była sałatka, którą jeden zjadł drugiemu”

 

MĘŻ CZYŹ NI.

DOSTAŁ KACZKĄ W TWARZ PRZY 250 WĘZŁACH

 

Od piątku – takie przygody, że chyba powinnam pobiec w maratonie na 50 kilometrów, żeby trochę odpocząć. Albo pójść na kolacje z Hannibalem Lecterem, żeby się odstresować.

 

Natomiast wychodzę wczoraj rano z domu i…

HA LO?

JAK TO – ZIMNO?

JAK TO – JEDENASCIE STOPNI?

JAK TO – WEŹ KURTKĘ?

 

I jak to – na moim trawniku rośnie sobie koźlak?… (Nie daj Bóg, żeby N. zaczął o tym dyskutować z Hanka, bo znowu będzie jatka o imiona i nazwiska grzybów z uwzględnieniem gwar regionalnych).

 

I jak to – wchodzę do sklepu, a tam wiszą jakieś zimowe barchany???????

 

Nie ma na to mojej zgody, żeby nastąpił koniec lata. Nie, nie i jeszcze raz nie! Zaraz się położę w progu i rozedrę koszulę na piersiach. Ja jeszcze nie byłam na wakacjach! Nie mówiąc już o tym, że nawet nie zdążyłam założyć wszystkich sukienek i tunik, które sobie zakupiłam na sezon letni, a tymczasem sezon już się odmeldował jak namiętny ciechociński kochanek na wieść, że jego podrywka jest w ciąży.

 

Nie wiem, jak to jest, że ta cholerna zima to się wlecze i wlecze i wlecze, a lato to tylko bzyknie.

 

Naprawdę dosyć tego, stawiam w garażu aparaturę do pędzenia CO2, celem wzmocnienia zjawiska globalnego ocieplenia. Zresztą nie musi być globalne. Lokalne w zupełności mi wystarczy.

 

(Czy przed studiem sport muszą pokazywać naszych zapewne wybitnych sportowców, z których jeden ma taką przyjemną aparycję na ramionach i plecach w postaci gęstych naturalnych loków?… Nie można by go trochę przystrzyc do tej reklamy?… Ja czasem jem kolacje o tej godzinie!…)